बेहतर खोज बेहतर खोज

V.


Co się działo z Grottgerem przez całe pół roku od połowy lipca r. 1855 do połowy stycznia r. 1856 — nie wiemy, gdyż przez cały ten czas nie zapisał w swym dzienniczku ani jednego słowa. Nieodłączny dawniej towarzysz, ukochany powiernik, wtajemniczany w historya najdrażliwszych zdarzeń i najdelikatniejszych poruszeń serca, pamiętnik ten przez długie miesiące leżał zaniedbany i zapomniany, choć nieraz zapewne siła nawyknienia i dawniejszej skłonności ciągnęła do niego młodego malarza. Wreszcie na dniu 15 stycznia powiódł znów do tego nieocenionego powiernika; powrócił zaś nie ażeby się uniewinniać i tłómaczyć, lecz aby się szczerze wyspowiadać i surowo oskarżyć, odsłaniając z pewnego rodzaju rozpaczą swe wady i słabe strony. Przytoczmy te słowa, gdyż dają one miarę szczerości autora, do wizerunku zaś osiemnastoletniego młodzieńca dorzucają jeden rys wcale ciekawy: wskazują, jak (hażliwe miał sumienie i jak mocno się potępiał za drobne przewinienia. „Przeklęty, przebrzydły jestem — woła z przejęciom — z mojemi słabościami i nałogami. Nie mam charakteru stałego, nie mam mocy nad sobą — lada głupstwo mnie znęci, a gdy je raz popełnię, wtedy wpadam w rodzaj szału... Skorci mnie czasem, kiedy mam co w kieszeni, kupie jakąś rzecz niepotrzebną, Wyrzucając tak pieniądze, zapominam zwykle, ze to lub owo dużo będzie kosztować, i zwykle już po niewczasie żałuję. Sam się dziwię, że mogę być takiem dzieckiem — a przecież... N. p. zachce mi się coś zjeść, albo napić kawy w kawiarni. Kiedym już zamówił, przypominam sobie, że to niekoniecznie potrzebne — ale cóż, już przepadło! Czasami napadnie mnie myśl kupienia czegoś niepotrzebnego — i dlatego, żem już targował, nie mam siły cofnąć się, i kupuję z żalem.“

„Takie to ciągle miewam z sobą przeprawy“ — zapisuje z westchnieniem; ale jak silną uczuwa ztąd zgryzotę i skruchę, widać ze słów następnych: „Muszę się poprawić, muszę odzyskać dawną siłę nad sobą, wytrwałość w pracy i wstrzemięźliwość"...

Nie wiadomo nam, czy w następnych dniach wytrwał w tem postanowieniu; tyle pewna, że ulubionemu dawniej dzienniczkowi dochował wierności tylko przez dwa dni, poczem znów zaledwie po kilku tygodniach zajrzał do niego raz na krótko. Nie wspomina też odtąd, jak dawniej, ażeby przed położeniem się zmówił gorąco pacierz... 

Prowadzić dalej dziennika nie dozwoliły mu, jak się zdaje, zabawy karnawałowe; przynajmniej z ostatnich słów, zapisanych pod dniem 16 stycznia, dowiadujemy się. że kupił rękawiczki na bal.

Przypomniał sobie znów Artur o dzienniczku, ażeby dać wyraz miłym i silnym wrażeniom, jakich doznał pod dniem 20 lutego. Dzień ten był dla niego uroczystością, jako spędzony w towarzystwie hr. Pappenheima, który od czasu do czasu zaglądał do stolicy. „Poszedłem — pisze — do mojego kochanego Pappenheima. Odniosłem książki, których mi pożyczył. To anioł, nie człowiek. Musiałbym dużo pisać, chcąc wyliczyć wszystkie doznane od niego łaski i dobrodziejstwa. Dosyć, że kocham go jak ojca... Rysowałem dla niego karykatury z Maryi Stuart, które on potem ofiarował księżnej Schwarzenberg.“ 

Rozstawszy się z Pappenheimem, mającym w nocy wyjechać do Lwowa, pospieszył do Karthnerthoitheatei, dla zobaczenia słynnej artystki, pani Ristori, która w przejeździe z Petersburga i Warszawy do Rzymu, po raz pierwszy wystąpiła we Wiedniu, gdzie miała doznać przyjęcia pełnego uniesienia. Na Grottgerze, mimo wiek już niemłody, sprawiła wrażenie ogromne, co widać z następnego wynurzenia, wypowiedzianego z właściwym mu entuzyazmem: „Widzieliśmy ją! i ja się przekonałem, że ona to była tą kobietą, która wszystkich podróżnych na stacyi w Oderbergu tak zaintrygowała. Cóż to za postać! Pańska, wspaniała, szlachetna, a przytem smętna, zdradzająca w sobie duszę wielką, nadziemską, duszę, jaką miał Schiller i Goethe! O Ristori! Ty bogini, czyby ci przez myśl przeszło, że zdołasz kogoś tak zająć sobą, tak komuś łeb zawrócić, jak mnie go zawróciłaś."

Zachwyt ten stanie się zrozumialszym, gdy powiemy, że Ristori występowała na scenie „z całą aureolą majestatu i nieszczęścia" Maryi Stuart. Pociągnięty nustrzowstwem jej sztuki, mówi dalej: „Nie mam słów, ażeby ją opisać — ją i jej grę. To jest meteor, piękność szlachetna, cicha, smętna, niezalotna, połączona z geniuszem niebiańskim! Doskonałość! i ja ją widziałem już raz tak blisko — siedziałem razem z nią przy śniadaniu, nie domyślając się, że to była niezgłębiona Ristori! Jakżeż to miłe odkrycie !“ 

Marząc o znakomitej artystce, poszedł do hrabiego, którego już nie opuścił aż do chwili wyjazdu. „Szczęść mu Boże — dodaje z uczuciem wdzięczności — i zapłać mu za to, co dla mnie zrobił dobrego.”

Ożywiony uczuciem najgorętszego przywiązania dla Pappenheima, niechętnie jednak biorąc za pióro, i do niego rzadko pisywał, za co nieraz spotyka się z goiżkiemi wyrzutami. „Czy żyjesz Pan — pyta raz hrabia — czyś chory? czyś może zakochany? czyś wyjechał z Wiednia? lub też zupełnie zapomniał o szczerym przyjacielu?“

Odebrawszy podobne upomnienie, Grottger przepraszał uroczyście, nie szczędząc siebie, lecz owszem obwiniając jak najsurowiej, czem ujęty szlachetny człowiek, odpowiadał już serdecznie i sam tłómaczył czy to milczenie młodego malarza, czy też jakiś krok lekkomyślny. „Mój drogi, dobry Arturze! — pisze pod dniem 3 kwietnia roku 1857. Nie szafuj Pan tylu słowami wobec prawdziwego przyjaciela, który cię kocha gorąco — wie, że masz nieoszacowane serce i duszę, wie dalej, że wielki talent może też mieć jakąś małą wadę... Pełni talentu, genialni ludzie nie zawsze się mogą nagiąć do form codziennego życia. Znam Pana jako dobrego, niezrównanego człowieka, i z pewnością źle o tobie nie myślę.“ 

Występuje tu przeto hrabia w roli słabego ojca, tłómaczącego błędy ulubieńca; ale w razie potrzeby umie przemówić energiczniej. W tym razie tem mniej czuł się usposobionym do surowości, że razem z listem odebrał rysunek, wykonany wedle podanego przezeń wzoru dla pani jego serca. Dziękując za tę pracę, dodaje wyjątkowo po polsku: „doskonale, panie!" żałuje zaś tylko, że Artur żadną miarą nie chce za nią przyjąć remuneracyi.

Podobnie jak do korespondencyi, tak samo do pamiętnikowych zapisków trudno mu się było zabrać. Dopiero pod dniem 10 lipca rozpoczyna rodzaj spowiedzi, której sam początek jest bardzo ciekawy, a całość, gdyby ją był napisał, stanowiłaby niewątpliwie ważny przyczynek do dziejów rozwoju jego umysłu i talentu. „I dziś znowu — tak brzmi wspomniany urywek — pierwszy raz po długiem milczeniu odzywam się w tej ubogiej książeczce. A od tego czasu wiele, bardzo wiele musiałem się zmienić w zasadach i zapatrywaniach! Dopiero niedawno zacząłem żyć, zacząłem myśleć nad sobą. Nie powiem, ażeby moje myśli były dojrzalsze, wytrawniejsze; to nie. Ale to uważam, że daleko częściej nasuwają się, daleko silniej i o wiele dłużej zajmują moją wyobraźnią, niż wprzódy. Niedawno przyszedłem do tego przekonania, że nic tak nie uczy, nie kształci człowieka, jak zamyślenie. Ale jakżeż ja rzadko wmyślam się w siebie samego, jak mnie to jeszcze nuży, jaki gwar wtedy w mojej mózgownicy! Jakie wzniosłe idee, jak piękne, porywające przedsięwzięcia, a jakie niezadowolenie z siebie! I tak marzę długo, walczę z temi myślami, widzę je urzeczywistnione, widzę je w obrazach prześlicznych — unoszą się i porywają mnie za sobą... nagle spadam, przypominam sobie Dzisiaj i smutne Jutro, i wycieńczony na siłach fizycznych usypiam, a wtenczas, przez sen, marzę o czemś małem i zwyczajnem.“  

W słowach powyższych odzwierciedla się ówczesne usposobienie Artura, przypływ i odpływ poetyczno-artystycznych natchnień, ocknięcie się twórczej siły, ustępujące niestety wobec smutnej rzeczywistości powszedniego życia, Przychodził on do świadomości swych sił, do poczucia własnej wartości na to jedynie, ażeby następnie poddać się tem boleśniejszemu zwątpieniu, pogrążyć się w jakąś niemal rozpaczliwą apatyą. „Ostatni raz, kiedym pisał — mówi pod datą 18 stycznia r 1857 — zdawało mi się, że zacząłem żyć. Jakąż radością uniosłem się, gdym sobie mógł powiedzieć: żyję! Szczęśliwe to było wyobrażenie. Dziś już znowu inaczej — dziś czuję, że niczem jeszcze nie jestem — a dla czegóż? Niestety, nie mogę o sobie powiedzieć, że mam charakter — nie mogę powiedzieć, że zaczynam rozwijać w sobie przymioty, stanowiące charakter. Jestem dzieckiem!" 

Pewien apatyczny sceptycyzm przebija się w końcowym ustępie tego ułamkowego wyznania: „Dawno chciałem już podjąć dokładny rozbiór wszystkich duchowych atomów, składających stronę moralna mojej istoty. Nigdy nie mogłem przyjść do tego, bo na to potrzebaby bardzo wiele czasu i spokojnego rozpamiętywania. A powtóre, czy znam ja siebie, czy potrafiłbym objąć i złożyć w jedna całość wszystkie te drobne i większe rysy? “

O tem wątpi on sam, ubolewając, że ani siebie nie zna dostatecznie, ani umie się poznać na mniejszej lub większej wartości osób, które go otaczają.

Postępowanie Grottgera w owej porze potwierdzało poniekąd zarzuty, jakie samemu sobie czynił. Z niewiadomych nam powodów opuścił on Wiedeń na wiosnę w ciągu roku szkolnego, i ugrzązłszy w Krakowie, długo nie powracał. Hr. Pappenheim przybywszy w tym czasie do stolicy, zamiast znaleść Artura, spotkał się tylko ze skargami profesorów, niezadowolonych z tak samowolnego, lubo wysoce uzdolnionego ucznia — z oburzeniem dostojnych znajomych młodego malarza, jak księcia Schwarzenberga i innych. Zmartwiony niespodziewaną nowiną, postanowił bądź co bądź wyprowadzić go z kłopotu i ułagodzić rozżalonych mistrzów. Zrobiwszy zaś na miejscu, co się dało, napisał do młodego winowajcy pod dniem 26 czerwca r. 1808 list poważny i surowy. „Czyż się godzi — mówi — przez nieprzebaczoną lekkomyślność, stawiać w ten sposób swą karyeryę na kartę? Sam talent nie wystarcza do zdobycia sobie stanowiska w świecie. Zamiast jako stypendysta akademii przyjąć udział w wystawie, zamiast skorzystać z tej sposobności dla zjednania sobie imienia między artystami — zapominasz Pan o sztuce i o obowiązku, siedząc nie wiem dla czego w Krakowie! Jeśliś Pan w biedzie, jeśli obciążony długami, nie masz o czem powrócić, czemuż nie piszesz do mnie? może byłbym w możności uczynić coś dla Pana“. Gotów on pospłacać owe długi, gotów przebłagać profesorów. „Gdybyś Pan — tak kończy — w głębi duszy nie był poczciwym i dobrym, nie pisałbym tak do Ciebie“.

Jakoż Pappenheim dotrzymał wszystkiego, co przyrzekł; uspokoił natarczywych wierzycieli, usposobił jak najlepiej zacnego dyrektora dla ewangelicznego, marnotrawnego syna. „Ruben — donosi mu — przebaczył Panu, a jeśli będziesz pilnym i coś dobrego namalujesz, powiększa Panu pensyę ; ale tylko w tym razie“...

Z bardzo już pod koniec urywkowych notatek painiętniczka, nie mogliśmy się dowiedzieć, o ile i nad czem pracował Grottger ostatniemi czasy; na szczęście niejakie wyobrażenie o ówczesnej jego artystycznej działalności możemy powziąć z innych źródeł. Pan Julian Kołaczkowski we Lwowie posiada jedne z najlepiej wykończonych akwarel Artura, p. t. Spacer na Kahlenberg, wymalowana w roku 1856, mającą wysokości 28, szerokości 39 centymetrów. Chudy Niemiec w cylindrze na kasztanowatym koniu, i jego żona w różowej sukni i niebieskiej tunice, z parasolka w ręku, na siwej szkapie, jadą na Kahlenberg. Konie snać bardzo zmęczone, ostatnich sił dobywają, aby się dostać na szczyt; Rozynanta Niemki pogania chłopak. Przed tymi podróżnymi idzie kilka rodzin pieszo; po prawej stronie, z poza góry wychyla się sam malarz z teka pod pachą, w cylindrze i z laską na ramieniu. Niedaleko już widnieje historyczny kościółek, w którym się modlił Jan III.

Pan. K. posiada jeszcze trzy szkice akwarelowe Grottgera. Pierwszy, niewiadomo kiedy wykonany, przedstawia wyborne Cztery konie cugowe, wjeżdżające do dworu. Drugi: Polowanie na lisy w zimie. Na saniach, wysłanych dywanem, siedzi szlachcic; obok niego jejmość w zielonej, futrzanej salopie. Woźnica wstrzymuje doskonale wykonane konie, z których jeden gniady, drugi siwy. Akwarela ta pochodzi jeszcze z r. 1853. Trzeci: Projekt do statuy N. Panny na Ditlówce w Krynicy, z białego kamienia, zrobiony w Krynicy r. 1865.

Nie ograniczając się na obrazkach rodzajowych, próbował się Artur już wtedy w historycznych kompozycyach, a za przewodnika w tę trudna drogę brał sobie Mickiewicza. Wiemy już o ilustracji, dorobionej przez niego do poezyi p. t. Reduta Ordona; później odważył się zaczerpnąć z Konrada Wallenroda motywów do dwóch olejnych utworów, które na początku roku 1857 wysłał na wystawę sztuk pięknych do Krakowa. Na jednym z nich widzimy krzyżaka na koniu, w białym płaszczu, na tle dzikiej okolicy i chmurnego nieba; koryto rzeki i krzyż na wzgórzu wskazują, że jest to wierna illustracya początku sławnego poematu. Na drugim Litwini konni i piesi z gęstwi lasu przyglądają się Krzyżakom, przedzielonym od nich tylko korytem Niemna.

Wytrawny krytyk, Lucyan Siemieński, sadząc te próby w Czasie dość surowo, zwraca uwagę na trudność „ocierania się niepewnemu jeszcze siebie pędzlowi“ o poetyczne arcydzieło w guście Wallenroda, mówi, że krzyżaka na pierwszym obrazie możnaby wziąć za pierwszego lepszego kirasyera, stojącego na widecie, ale uznaje, że „w samym tonie krajobrazu jest dużo uczucia i ruchu“. W drugim utworze chwali recenzent pomysł, ale karci złe traktowanie całej partyi drzew i gęstwin.

W następnym roku sam przyjechawszy do Krakowa, jak wiemy w porze szkolnej, przywiózł ze sobą Grottger dwie nowe prace: Pobudkę i Szkołę szlachcica. Siemieński mówiąc o nich, przyznaje malarzowi, że od ostatniej wystawy znakomicie postąpił. Treść pierwszego olejnego obrazu następna: Pod cieniem wspaniałych drzew widać obozujący oddział jazdy staropolskiej — z pierwszym promieniem wschodzącego słońca, trębacz na koniu daje sygnał pobudki. Jedni ze snu się zrywają, drudzy śpią jeszcze, inni już przypasują zbroję, aby na koń wsiadać. Szkoła szlachcica, pierwszy akwarelowy cyklus Grottgera, złożony z czterech oddziałów, zyskała wówczas w Krakowie powszechne uznanie. Krytyk wytykając słabe strony w kolorycie, chwali „żywość wyobraźni, dramatyczność figur i charakter ich“, widzi w malarzu talent do kompozycyi historycznej, radzi mu tylko, „ażeby niezbyt zawierzał swojej łatwości".

W tein samem sprawozdaniu z Wystawy Towarzystwa Przyjaciół sztuk pięknych znajdujemy ustęp, zajmujący nas bardzo ze względu na to, cośmy powiedzieli w pierwszym rozdziale o krakowskiej szkole malarstwa, bo zdolny poważnem świadectwem poprzeć wypowiedziane tam zdanie. Siemieński widocznie ma na myśli kierunek, nadany tej szkole przez Stattlera, kiedy mówi, że „zaprowadzenie towarzystwa sztuk pięknych i corocznych wystaw, rozproszyło powoli monopol tej szarłatami, marzącej o stworzeniu szkoły polskiej wtenczas, kiedy mało kto umiał poczciwie narysować oko, któreby patrzało po człowieczemu, a cóż dopiero resztę ciała, że już nie dotknę ani kolorytu ani kompozycyi". Od pewnego czasu spostrzegać się daje w malarzach krakowskich postęp, oczywiste wyłamanie się z pod owej bezwzględnej teoryi: snucia ze siebie i z natury, która zastosowana do początkujących, dusiła jak zmora prawdziwe nieraz zdolności łaknące nauki i praktyki a karmione tylko parodoxami o sztuce... (Czas rok 1858, nr. 96)

Artur z Krakowa powrócił do Wiednia dopiero pod sam koniec roku szkolnego. Gdy nadeszły wakacje hrabia zaopatrzywszy młodego malarza w odpowiedni fundusz, wyprawił go do Monachium na tak zwaną pierwszą powszechna wystawę sztuki niemieckiej (erste allgemeine deutsche Kunstaustellung) przekonany, że pobyt w tem na w skroś artystycznem mieście, zbawiennie wpłynie na rozwój jego talentu. Nie zawiódł się pod tym względem, ale omylił się, sądząc, że artysta powróci na czas do akademii. Przed wyjazdem sprzedawszy niektóre swoje utwory, między któremi znajdujemy „księcia Albę", nie powinien był czuć braku pieniędzy. W samem Monachium nie brakło mu sposobności do zarobku. Polecony rodzinie królewskiej przez starożytny dom bawarski hrabiów na Pappenheimie, miał przystęp u dworu, a sama królowa nabyła od niego prześliczny szkic albumowy niewielkich rozmiarów, wyobrażający artystę z muzą, postępujących drogą stromą, wśród skał i cierni — wierny obraz własnego życia malarza. W czasie pobytu swego w Monachium pracował w ogólności dość dużo, lubo nie dokonał nic większego; ulotne jego kompozycye ówczesne nabywali chętnie magnaci bawarscy a głównie Ludwik hrabia i pan na Pappenheimie.

W stolicy Bawaryi nie było jeszcze wtedy tak licznej kolonii polskiej, jak w latach późniejszych. Cała ówczesna artystyczno-polska drużyna składała się zaledwie z kilku osób. Należeli do niej: Jabłoński Izydor, Młodnicki Karol, Ostrowski Leon , Marceli Maszkowski, również kolega i przyjaciel Artura z Wiednia, Penther Daniel, Lwowianin, Przyszychowski, Ukrainiec i Reichenberg, obecnie zakonnik. Głównem ogniskiem dla tych młodych adeptów sztuki,dla których mieli się wkrótce przyłączyć Matejko i Filippi — był dom siostry Marcelego Maszkowskiego, zamężnej za Ignacym Jakubowiczem, z zawodu technikiem. Grottger spędzał tu najmilej wieczory, rozweselając nawzajem całe towarzystwo swym niezrównanym humorem. Codziennym wówczas jego towarzyszem bywał także medyk hr. Wołłowicz, którego znajdujemy na zbiorowej fotografii zgromadzonych w Monachium polskich artystów.

Pierwsza powszechna wystawa sztuki niemieckiej nie była świetną. Grottgerowi zaimponował tylko oryginalny karton Klaubacha, p. n. Zburzenie wieży Babel a do jego uczucia przemówił najwięcej pełen poezyi utwór Schwinda p. t. Bajka o siedmiu krukach. Kompozycyi tej godzi się poświęcić tutaj słów kilka nietylko dla tego, że sprawiła największe wrażenie na naszym malarzu, lecz nadto, że wpłynęła nie mało na jego dalszy kierunek artystyczny. 

Pomysł do tej pracy zawdzięczał Schwind gminnemu podaniu dziwnie oryginalnej treści. Pewien artysta w przystępie gniewu, przeklął własną żonę niebacznemi słowy: „Bodajbyś kruki powiła!“ W złej godzinie rzucona klątwa, nie pozostała bez skutku: nieszczęśliwa kobieta wydała na świat siedmiu synków w postaci kruków. Zabobonni sąsiedzi, zdumieni i oburzeni tak szczególnym wypadkiem, rozstrzygnęli wątpliwość, ogłaszając ja za czarownicę. Pod grozą tego strasznego oskarżenia stawiona przed sądem, wtrącona została do ciężkiego więzienia. W kaźni objawia się niewinnej matce anioł boży, zapowiadając, że siebie i synów wybawi, jeśli z nici, uprzędzonych własną ręką, wyrobi płótno, a z tego płótna dla każdego syna uszyje koszulkę, przez cały zaś czas, w którym będzie zajęta tą pracą, nie wymówi do nikogo ani słowa. Niestrudzona matka dotrzymuje warunków — i już kończy siódmą z kolei koszulkę, kiedy zapada wyrok, że jako winna czarów, ma zginąć na stosie. Ale w chwili, gdy skazaną mają ogarnąć płomienie, wpada na miejsce tracenia konno siedmiu ślicznych chłopaków, z których najmłodszy o kruczych skrzydełkach dla tego, że nie stało już czasu na przyszycie rękawków do jego koszuli i oswobadzają ukochaną matkę od niechybnej a sromotnej śmierci. 

Tej to bajeczce, naszkicowanej kredką Schwinda w dziesięciu podobno obrazkach, równie jak kredkowym kartonom Kaulbacha przypisać należy, że Artur poświęcił się odtąd niemal wyłącznie rysunkowi kredą; Schwind zaś przedewszystkiem popchnął go na tyle mu później ulubiony cyklusowy sposób kompozycyi, Bajka o siedmiu krukach była na pół rysunkiem, na pół akwarellą, o formie pełnej prostoty i nie świetnem wykonaniu; naszego artystę ujmowała w niej poezya w pomyśle i przeprowadzeniu go w szeregu obrazków, przeniknionych jedną myślą i połączonych organicznie. Podobnej metody artystycznej spróbował on już wprawdzie raz, wykonawszy krótko przedtem Szkołę szlachcica w czterech obrazkach; ale to pewne, że dzieło Schwinda zdecydowało w nim smak i upodobanie w formie cyklusowej, wedle której komponował już odtąd największe swe prace, przedstawiając treść pełną dramatyczności w całych seryach, a też same zwykle osoby wprowadzając wśród coraz innych warunków i odmiennego otoczenia.

Z wykonanych w Monachium obrazków wymienić możemy: kilka pobieżnych, rysowanych i malowanych portrecików, portret pani Jakubowiczowej, podobno zatracony, akwarele przedstawiającą Wjazd Maxymiliana do Monachium podczas trzydziestoletniej wojny (własność hr. Pappenheima) owego znanego nam już Czerkiesa, rzucającego się z koniem w przepaść, ażeby nie wpaść w ręce nieprzyjaciół (akwarela) oraz szkic sepią, pod względem wykonania, jak to zauważył w uprzejmym do nas liście sam jego właściciel, Ludwik hrabia na Pappenheimie, najbardziej zbliżony do Bajki o siedmiu krukach Schwinda. Tytuł tego rysunku, podawany dotąd niedokładnie, brzmi jak następuje: Trzy dni z życia polskiego szlachcica; rzecz sama ma być niejako ilustracyą do polskiego poematu, nie jest przeto zaczerpniętą, jak sądził hrabia z piosnki niemieckiej: heute roth, morgen todt. 

Utwór ten, składający się z trzech części, rysowanych na tle architektonicznem, nosi polskie napisy: Wczoraj, Dziś, Jutro. W pierwszym obrazku rycerz żegna się z kochanką; na drugim widzimy go w zgiełku bitwy rannego śmiertelnie; na trzecim ukazującego się kochance po śmierci z raną w piersi. Ostatni pomysł, jak wiadomo, zużytkował później malarz w Lituanii

„Mimo pewne błędy w rysunku — są słowa Ludwika hr. na Pappenheimie — całość sprawia wrażenie głębokie.“ Podobny sąd wydał hrabia przed dwudziestu laty w liście do malarza, któremu nie szczędzi poważnych rad i życzliwych wskazówek, świadczących, że był nietylko gorącym miłośnikiem, lecz także prawdziwym znawcą sztuki. „Nie pozwól pan — pisze z dziedzicznego Pappenheimu pod datą 9 grudnia r. 1858, dziękując za przysłane sobie: Trzy dni i Uchodzącego Czerkiesa — nie pozwól Pan , ażeby młodzieńczy ogień uniósł Cię zbyt daleko; mógłbyś bowiem popaść w błąd, rozpowszechniony u Francuzów, którzy przekraczają czasem wszelkie dozwolone granice. Miej Pan otwarte oczy na prostotę starszych mistrzów a strzeż się genialnej przesady w efektach i chorobliwej gorączkowości; nie zapatruj się na Horacego Verneta, którego zresztą wysoko cenię, poskrom ognisty zapał i dąż wszelkiemi siłami do prostoty"...

Uchodzący Czerkies bardzo się również podobał hrabiemu. „Powiesiłem go — mówi — w mojej pracowni, a brat mój, Alexander, objaśni Pana, że nie umieszczam w niej nic miernego." Mimo to zdaniem jego artysta nie zupełnie pokonał wielkie trudności, z któremi miał do walczenia. Przedstawił on zbyt wiele rozpędzonych koni, ażeby ta partya obrazu mogła być wykończoną i doskonałą; na tak śmiałe zadanie mogą się odważyć tylko zupełnie dojrzali, wielcy mistrzowie, a i oni muszą dołożyć wiele pracy, aby rzecz wyszła bez zarzutu.

Nie przeszkadza to hrabiemu podziwiać „mistrzowstwa" kompozycyi; w krytyce starał się być surowym, czyniąc zadość usilnemu żądaniu malarza. Z końcowego ustępu listu dowiadujemy się, że królowa kupiła nową akwarelę Grottgera.

Jak widzimy dobrze się działo naszemu artyście w stolicy Bawaryi; obrazki jego stawały się poszukiwanemi, było więc za co zabawić się z kolegami i przyjaciółmi. Wśród miłych wrażeń i stosunkowego dobrobytu zapomniał on, że minęły wakacye, że nadchodził czas, w którym już jako uczeń szkoły mistrzów, obowiązanym był dać nową pracę na wiedeńską wystawę sztuk pięknych. Pamiętał jednak o tem zacny hrabia, który stale teraz przebywając w Wiedniu, a dbały o karyerę młodego Polaka, kilkakrotnie i to coraz natarczywiej wzywał go do rychłego powrotu. „Lieber Panie! — pisał do niego na dniu 29 listopada — co się Panem dzieje? Czy krakowska katastrofa powtórzy się w Monachium? Pragnąłem tak gorąco ujrzeć

Pana nadwornym malarzem cesarza austryackiego, marzyłem o tem, że się staniesz wielkim i sławnym, a widzę Pana tylko lekkomyślnym, poddającym się każdemu wrażeniu, dość słabym, ażeby o silnem postanowieniu po niewielu dniach zapomnieć." 

W drugiej połowie grudnia roku 1858 wyruszył wreszcie Grottger do Wiednia, ale ugrzązł w drodze. Na dniu 27 tego miesiąca wyprawił mu jeszcze hr. Pappenheim list z piędziesięciu reńskim i od księcia Ahrenberga, jako zaliczkę na przyszłe prace, adresując do Salzburga; ale przesyłka doszła go już w Line, co nam daje pewne wyobrażenie o sposobie, w jaki nasz artysta odbywał tę niedaleką podróż. 

Powróciwszy nareszcie, przyszedł do mieszkania swego dobrodzieja jako skruszony winowajca a w znak szczerego żalu, zamiast biletu wizytowego, posłał przez strzelca - laskę. Pappenheim siedział właśnie w gronie swych przyjaciół a dobrych znajomych Artura, gdy mu wręczono tak osobliwy symbol. Dowiedziawszy się, kto przesyła laskę, wybiegł naprzeciw Grottgera a uderzywszy go naprzód po plecach, jak gdyby winnemu udzielał absolucyi, uściskał potem serdecznie — w końcu przyprowadził do biórka i kazał odczytać nowy list z pieniędzmi, który miał znowu wysłać, sądząc, że niepoprawny lekkoduch jeszcze potrzebuje zasiłku, ażeby powrócić do Wiednia. 

Widząc swego ulubieńca w stolicy, nie posiadał się z radości; w jednej chwili przebaczył mu wszystko i postarał się, aby i dyrektor akademii nie był zbyt twardym. Wierzył on silnie w świetną przyszłość artystyczną Grottgera wierzył, że talent jego wyjdzie ostatecznie zwycięzko z walki, jaką stacza ze światem i jego pokusami. Nie wiele lat upłynęło a wiara ta ziściła się w całej pełni: bezpośrednio po powrocie z Bawaryi dowiódł, co mogą zdolności i praca, bo zabrawszy się raźnie do dzieła, wykończył jeszcze na termin obraz olejny większych rozmiarów, przedstawiający spotkanie Jana III z cesarzem Leopoldem, za który otrzymał nagrodę w wysokości 300 zł., sprzedał go zaś towarzystwu sztuk pięknych w Pradze. 

Jakkolwiek stanowczy przełom w artystycznej twórczości Grottgera nastąpi dopiero za lat trzy pod silnem wrażeniem wzruszających wypadków, już przecież od czasu wycieczki do Monachium, spostrzegamy znaczny zwrot w rozwoju jego talentu. Przedtem na wzór swego nauczyciela, Kossaka, był malarzem bitew, koni, psów — a w kierunku tym doznawał zachęty od ojca i Pappenheima; po powrocie, od ulubionych koni zwraca się do króla całego stworzenia, do człowieka, bierze motywa z jego życia, a dążąc do uwydatnienia gry fizyognomii, do psychologicznego odzwierciedlenia duszy ludzkiej w oczach i twarzy, unika już zgiełku bitwy, gdzie się zaciera indywidualność człowiecza a występuje na jaw po większej części tylko zbita masa i brutalna siła. 

Różnica w artystycznych upodobaniach i pojmowaniu rzeczy, widnieje najwyraźniej w scenie wojskowej, jaką skomponował niedługo potem w Modlitwie konfederatów, gdzie nie znajdujemy już ani jednego konia, gdzie zamiast wiru walki, widzimy spokój, zamiast wojennej namiętności, powagę i namaszczenie, a cały dramat odgrywa się w twarzach, zajętych w tej chwili modlitwą. 

Obraz ten, któremu niejedno zarzucić można, zwłaszcza pod względem użycia farb, nie jest oryginalnym, lecz owszem naśladowanym z podobnej sceny przed bitwą pod Moorgarten. uwydatnionej w obrazie Rethla, za wcześnie dla sztuki straconego przez pomieszanie zmysłów. Alfred Bethel należy do malarzy, których Grottger wysoko cenił i którzy oddziaływali na jego artystyczny rozwój. Podobny w tem do Schwinda, że rysuje całemi seryami, staje od niego bez porównania wyżej a jako kompozytor zajmuje stanowisko niemal pierwszorzędne. Jego „Przeprawa Hannibala przez Alpy“, wystawiona w szeregu obrazków, niewielkich rozmiarami, budzi podziw znawców w wyższym stopniu, aniżeli niejedno olbrzymie i głośne płótno. Największe jednak podobieństwo pomiędzy nim a pomiędzy

Grottgerem znajdujemy w najznakoinitszem może arcydziele Rethla w „Tańcu śmierciu” z r. 1848, gdzie ujemne strony rewolucyi wystawione w sposób, wstrząsający do głębi. Tutaj ręką artysty kierował gorący wstręt do dzieła spustoszenia jaki przedstawił, a jednak uczucie to i polityczna dążność utworu, nie wpłynęły szkodliwie na jego artystyczną wartość.

Malarz nasz w tym czasie wyrabiał się i kształcił, czerpał wiedzę na różnych polach i przygotowywał się do zajęcia tego wysokiego stanowiska, jakie mu później padło w udziale. Jakkolwiek w wyborze przedmiotów jego kompozycyi zauważyliśmy znaczną zmianę, nie mniej przeto źródło natchnień artysty pozostaje mniej więcej toż same. Wspomniana już Modlitwa konfederatów, której wykonanie szło mu bardzo oporem i dlatego obraz długo stał na sztalugach, stanowi niejako przejście do nowej fazy jego twórczości. Nie jest ona jeszcze wypływem własnego popędu i natchnienia malarza, ale choć forma zapożyczona, temat już swojski, narodowy. Nie można tego powiedzieć o innych współczesnych utworach Grottgera, wbrew tytułom niektórych z pomiędzy nich. Ucieczka Henryka Walezyusza, rzecz wyższej wartości artystycznej, nosi jednak cechę kosmopolityczną a jedyną pobudką do wybrania tego przedmiotu, była jego dramatyczność, jak do wystawienia Sobieskiego pod Wiedniem względy lokalne i osobiste; widzieliśmy bowiem, że Artur chętnie illustruje wojenna historyą Wiednia, szczególniej XVII wieku.

Wiedeńskie znajomości artysty, serdeczny stosunek z Pappenheimem, nie mogły go zwrócić ku tej stronie. Hrabiemu zawdzięczał korzystne zamówienia księcia Adolfa Schwarzenberga, księcia Ahrenberga ze Sabaudyi, hr. Szechenyiego i innych austryackich i węgierskich magnatów, którymby nie bardzo były pożądane polskie kompozycye.

Węzły, jakie łączyły Grottgera z Pappenheimem, z biegiem czasu ścieśniały się coraz więcej. Hrabia nie może się obyć bez towarzystwa swego ulubieńca a bawiąc na manewrach zdała od Wiednia, zaprasza go usilnie do siebie, zapewniając dla zachęty, że będą się rozrywali polowaniem, gdyż jest ,,mnóstwo becassi” i na pół po polsku, na pół zaś po niemiecku odwołuje się do jego słabości do konnej jazdy: „auch na konie können wir gehen, jak pan lubi“...

W wojnie francusko-włoskiej miał i on udział, a nawet za okazane męstwo postąpił wtedy na pułkownika. Z pola bitwy (pod Graweloną 23 maja r. 1859) pisze, aby się dowiedzieć, „czy sławny Sobieski zakupiony a imię Grottgera przekazane już potomności?“ Zapytuje dalej, co maluje, czy dostał nagrodę? Trudy i niebezpieczeństwa kampanii nie wytrącają mu pióra z ręki. Ze Sanguinetto pod dniem 15 lipca 1859 r. donosi, że jeszcze żyje, ale najukochańszy ze wszystkich jego koni, Violetta, padł pod Solferino od kuli działowej. Spodziewa się, że Artur przybędzie na teatr wojny, ażeby czyny wojsk austryackich uwiecznić, lecz przyznaje zaraz szczerze, iż „nie wiele byłoby tam do uwiecznienia.”

„Jakżeż często — dodaje serdecznie — gdy coś pięknego widziałem, co się zdarzało dość często, myślałem o Panu, żałując, że tej rozkoszy nie możesz ze mną dzielić." Ażeby nadal nie uczuwać podobnego żalu, proponuje Grottgerowi wspólny wyjazd do Wenecyi w celu studyowania starej szkoły włoskiej. „Pomyśl Pan tylko — dodaje kusząco — Tycyan, Tintoretto!" 

Wspominając o malarzu Niemcu, malującym sceny wojenne na miejscu, stawia go bez porównania niżej od Artura: „Nohman posiada za mało poezyi. Pod tym względem jest mój Panie zupełnie innym człowiekiem; natura na wskroś poetyczna, obdarzona zmysłem czułym na wszelkie piękno, żywą fantazyą przy najlepszem, choć zapewne zawsze lekkomyślnem jeszcze sercu"...

Grottger nie posłuchał wezwania szlachetnego hrabi, nie pospieszył na plac boju, ażeby malować z natury epizody krwawej tragedyi; ale mimo to złożył trybut wypadkom wojennym, czyniąc równocześnie zadość i potrzebie chwili i popędowi własnego serca, które jak wiadomo, od lat najmłodszych ciągnęło go zawsze do kreślenia scen wojennych. Narysowane najprzód Zdobycie Ponte di Magenta przez pułk piechoty księcia heskiego, 5 czerwca r. 1859, zwróciło uwagę na utalentowanego artystę i zyskało uznanie. Waldheim, właściciel illustrowanego czasopisma p. t.: Mussestunden nabywszy rysunek, podał reprodukcją w osobnym dodatku, przechodzącym rozmiarami format tygodnika. Zawiązany wtedy z tym wydawcą stosunek, przetrwał długie lata. Za pierwszym rysunkiem nastąpiły inne, mianowicie pełne ruchu i życia: „Scena z walki ulicznej we wsi Cavriana" (epilog bitwy pod Solferino, 24 czerwca), „Spotkanie dwóch cesarzów w Villafranca", odznaczające się pysznemi końmi, oraz „Przybycie francuskich i sardyńskich jeńców do Wiednia", rysowane z natury, pełne typowej charakterystyki w postawach i wyrazach twarzy więźniów.

Smutny dla Austryi przebieg wojny w r. 1859 nie dostarczył malarzowi więcej materyałów. Następne rysunki, umieszczone w Mussestunden, są już albo treści rodzajowej, albo służą za illustracye do płodów beletrystycznych, jak n. p. do współczesnej powieści Oswalda Wernera pod p. t. Dyadem i Edw. Hammera p. t. Potęga stosunków, do nowelli Juliusza Schwendy: Niebieski welon, do obrazku powieściowego Willi Becka: Węgierski huzar. Szczególniej ostatnia illustracya celuje siła expressyi i charakterystyki.

Nadto znajdujemy tu trzy piękne osobne obrazki Grottgera: „Wnętrze domu serbskiego", przedstawiające sześć osób w chwili powitania, „Los żołnierza" (Ein Stucklein Soldatenbrod) czyli scenę pożegnania żołnierza z kochanką, wreszcie Pietro babuluj, utwór osnuty na tle podania siedmiogrodzkiego, a wystawiający moment, gdy Akleton, dorodny syn czarnej królowej, oświadczywszy się o rękę Argiry, królowej wieszczek, w odpowiedzi otrzymuje szyderstwo i naigrawanie. 

W całym roczniku pisma tego z r. 1859 znajdujemy w ogóle dwadzieścia rysunków Artura; tyleż w następnym z r. 1860. Oprócz ilustracyi do kilku powiastek, są tutaj piękne osobne rysunki, przedstawiające Napoleona III i cesarzową Eugenią na pysznych rumakach, dwie sceny rodzajowe z Pirenejów, polowanie na dziki w Indyach, narysowane z wielką werwą i poetycznem zacięciem; ale najwięcej ujmują wdziękiem i szlachetną prostotą: ochotnicy żeńscy w Anglii i Dziewczęta wiejskie przy studni. Z późniejszych prac Grottgera, umieszczanych w tem piśmie, po części zaś powtarzanych w polskim Postępie, do najpiękniejszych należą: Zbieg (Der Eluchtling), Zoe (rozrzewniająca do głębi scena przed kratą więzienną , do której powrócił w późniejszym czasie. młoda matka podnosi dziecię, ażeby rączętami mogło objąć uwięzionego Ojca - obok niej z jednej strony stoi ośmioletnia może dziewczynka, z drugiej pogrążoną w zwątpieniu stara kobieta), Rzucanie wianków i inne.

Obok powieści, ilustruje czasem nasz rysownik wcale szczęśliwie pieśni ludowe, np. scenę, gdy młynarczyk wypowiada służbę swemu pryncypałowi: „Herr Müller und Frau Müllerinder Lohn ist mir za klein“, wiersz p. t. Spinnlied i t. p. 

O innych pomniejszych kompozycyach ówczesnych Grottgera, jako wyliczanych w nekrologach i biograficznych wspomnieniach, zamilczamy; godzi się jednak wymienić nieznany publiczności portret olejny hr. Alexandra Pappenheima, będący własnością brata jego, hr. Ludwika. Jestto obraz naturalnej wielkości, w stylu Rahl'a, przedstawiający hrabiego w mundurze, aż do kolana zdaniem właściciela posiadający wysoka artystyczna wartość. Portret ten wykonał artysta z zadziwiającą szybkością, jak widać z następnego nader ciekawego objaśnienia, wypisanego na drugiej stronie płótna olejna farba, które podajemy w dosłownym przekładzie z niemieckiego: „A. hr. na Pappenheimie, c. k. pułkownik 12go pułku kirasyerów hr. Horwatha, rozpoczęty na dniu 19 lipca roku 1860 w Albie (Stuhlweissenburg) a namalowany w przeciągu 26 godzin, co poświadczają własnoręcznemi podpisami:

Horwath Galaber, major, książę Wiktor Rohan, major, Henryk hr. Herberstein, rotmistrz, Jan br. Bouton, książę Paweł Metternich, rotmistrz w dwunastym pułku kirasyerów.“

Życie wiódł Grottger w tych latach wprawdzie czynne, ale zarazem nader ruchliwe i zbyt oddane rozrywkom. Hr. Pappenheim stale wówczas zamieszkały w Wiedniu zachęcał go wprawdzie do oszczędności i regularnego trybu życia, z niewielkim jednak skutkiem. „Kazaniom, jakie mu w tym celu prawiłem — opowiada w zacytowanym już dawniej piśmie — zawdzięczam prześliczną akwarelę, która też, o ile pamiętam, była pierwszym jego utworem, wystawionym w salach kunstvereinu, gdzie zyskała ogólny poklask. Sam Grottger stojąc przy sztalugach, słucha cierpliwie moich życzliwych rad i uwag. Na czterech rogach obrazu widzisz medaliony, przedstawiające wiosnę, lato, jesień i zimę w scenach wojennych — więc wiosnę uosabia zdobycie Małakowa przez Francuzów, lato obóz Anglików w Indyach r. 1808, jesień epizod z wypadków węgierskich roku 1848, zimę natarcie polskich ułanów w r. 1881. Zewnątrz obrazu bieży niewstrzymanym pędem drużyna myśliwych, narysowana z genialnem zacięciem.“

W tym rwącym pędzie wesołego grona odbija się niejako ówczesny gorączkowy sposób życia artysty. Życie to — mówi pan Alfred Szczepański — było wówczas hulaszczą karnawałową maskaradą, szaloną gonitwą; tańczył zawzięcie, muzykę lubił niesłychanie, rozrywały go bale, koncerta, towarzystwa; dłoń i serce miał zawsze otwarte, za to brakowało czasu i pieniędzy. W dzień należało pracować dużo a jeszcze więcej wypoczywać.” Potwierdzenie słów powyższych znajdujemy w listach zacnego pułkownika, tchnących zawsze szczerością i prawdą. W jednym z nich wymawiając malarzowi, że zapomina o „starych przyjaciołachu, dodaje”: „Czy Pan zawsze chcesz pozostać tym samym? czy nie myślisz nigdy odpowiadać? zawsze się z rozkosznej czary Terpsychory upajać i w zabawach karnawałowych pogrążać” a dalej: „Kochany, dobry, najdroższy, najdoskonalszy, jedyny, niezrównany, bozki panie, daj się zmiękczyć, i powróciwszy z którego balu niezupełnie śpiącym, usiądź na kilka godzin i wyrysuj, o co Cię proszę"...

Widocznie po kilku bezsennych, zapewne przetańczonych nocach, napisał list do Grabowskiego, noszący datę 10 marca r, 1859. Początek tego pisma kreślony w nocy, jak gdyby na poły we śnie, na poły na jawie. „Właśnie powróciłem do domu — donosi przyjacielowi — oczy mi się kleją, i sam nie wiem, czy mam dzisiaj pisać, czy też na później odłożyć. Nie wiem... Ale jeśli ciało upada pod brzemieniem znojów i niewczasów, to niech je dach mój podźwignie!!“

W ciągu pisania zadając sobie gwałt i zmuszając się do myślenia, przezwyciężył senność, co sam wyznaje, mówiąc, iż zapomniał, że mu się spać chciało. Razem z odzyskaniem przytomności, powraca też artystyczna swoboda i fantazya. „Poczekajże bratku, — woła — teraz sobie nałożę fajeczkę, zapalę, zaciągnę się raz i drugi poprawię czapki na głowie i dalej — więcej usłyszysz!“ 

Spełniwszy to, co przedsięwziął, czuje się w swoim żywiole, oddycha pełną piersią i unosi się radością na myśl, że wreszcie wolny od konwencyonalnych więzów, może uczynić zadość ulubionym swym nawyczkom. Woła więc z wielkiem zadowoleniem: „ Aaaaaaa! ten dymek, ten zapach ! Aaaaaa! to rozkosz niezrównana! O, cóż to za dobrodziejstwo ta fajka! Tak jak ja, wysiedzieć się pięć godzin z rzędu w towarzystwie kobiet (chociaż nadzwyczaj miłych), gdzie wolno prędzej mówić o miłości, niż myśleć o cygarze lub fajce! tak stęsknić się za tytoniem a teraz całemi kłębami połykać te przewyborne fajczane ambry! nie ma doprawdy dość słów na wyrażenie tych niebiańskich rozkoszy“... 

Rzecz dziwna, w tak w powabnych i uroczych barwach maluje przyjemność, jaką daje swoboda samotności lub wyłącznie męzkiego towarzystwa, a jednak tak lgnie do płci słabej, tak szuka kobiecych zgromadzeń, tak goni za tańcem i zabawą... To pewna , że w tej chwili czuł potrzebę oderwania się od roztargnień światowych i oddania się zupełnie pracy, bo rozwijając plany wspólnych z Grabowskim zajęć we Wiedniu, mówi: „a gdy nie będziemy mieli okazyi tu wstąpić na cygarko, tam być zaproszonym na lampeczkę, tu na herbatkę do państwa D., tam na spacer z pannami P., nie znajdziemy czasu na zaprzątanie sobie głowy miłosnemi spojrzeniami i czarującemi obietnicami, to ręczę Ci, że nie będzie nam tak źle, jak się zdaje”...

Grottger znajdował dotąd czas na wszystko: i na proszone herbatki i na miłe spacery, na tańce i bale i na gorliwą pracę, bo ukochał całą duszą sztukę. „Teraz lubię pracować — woła z tryumfem — i tak kontent jestem, że Ci to powiedzieć mogę, jakby mnie kto na sto koni wsadził”. Takiemu trybowi życia nie mogły sprostać fizyczne siły, które też w niewiele lat później wypowiedziały służbę silnemu jeszcze duchowi; ale wówczas zdawało się, że potęga młodości niespożyta zniesie bez szkody różne nadużycia i wybryki.

W silnem poczuciu tej prawdy, że nic dotąd nie stworzył, co by było godnem jego wysokiego talentu, mówi: „Od czasu niewidzenia się z Tobą, robiłem niezliczone mnóstwo rzeczy dla hrabiów, książąt, królów i pięknych kobiet. A pomimo to czas był stracony, pieniądze potoczyły się (wszakże okrągłe!) a to, co się licho zrobiło, to i lichem pozostało”...

Wzywając Grabowskiego do Wiednia, tak uzasadnia tę radę: „Przyjeżdżaj prędko, uciekaj z Krakowa, ażeby nie patrzyli na Ciebie. Szczególne to, ale prawdziwe, że naszej publiczności daleko więcej podobają się roboty tych, których przy obrazie nie widzi. Gdy się artyście przypatrzą bliżej, gdy zobaczą, że takiż sam człowiek, jak i oni, tak samo chodzi, jada, sypia, takiż sam ma nos i oczy, uważają go już za hetkę pentelkę, a jeśli do tego biedak musi chodzić z wytartemi łokciami, to pożal się Boże! Rzecz to surowa i smutna, ale jednak niestety prawdziwa. Są i u nas tacy, którzy w obrazie kochają sztukę a w sztuce biednego artystę; ale to bywają wypadki bardzo rzadkie. A wiec hasłem Twojem powinno być: z Krakowa jak najprędzej! uczyć się! Mój drogi, w Wiedniu tak samo biedę klepać można, jak w Krakowie. Jeżeliś polską tak bardzo pokochał i do niej przywyknął, poznajże i niemiecką; kto wie, czy niemiecka nie jest mniej straszna, jak nasza polska!”

keyboard_arrow_up