बेहतर खोज बेहतर खोज

III.


W Wiedniu rozpoczyna Grottger nowe życie, pełne trudów i trosk o potrzeby codzienne, bolesnych kłopotów i walk z niedostatkiem, którego widmo blade zagłada mu często w oczy, nie dając się odpędzić usilna pracą, gdyż tutaj truł niej o odbiorców, niż we Lwowie, wśród znajomych, przyjaciół i krewnych, a nasz biedny artysta zbyt dumny, ażeby sie miał ze swemi utworami komukolwiek narzucać... 

Stanąwszy w stolicy, zauważył z żalem, że źle zrobił, trwoniąc nieoglednie zebrane we Lwowie pieniądze. „Moja kiesa się wypróżnia — zapisuje smutnie — mam już tylko kilka reńskich, i te muszą mi wystarczyć, dopóki nie dostanę pieniędzy z kasy.“ Bezpośrednio jednak przed napisaniem tych słów, kupił sztambuch za cztery złr. tak, że gdy w hotelu pod czarnym orłem za jeden dzień policzono mu pięć złr., musiał zaraz na wstępie zapożyczyć się u znajomego, który mu służył za Cicerona, p. Micewskiego. To też, lubo na dniu 2 stycznia r. 1855 za czas ubiegły i miesiąc bieżący odebrał z kasy stypendyum w ilości 70 złr., po zapłaceniu długu, opłaceniu mieszkania (9 złr.) i obiadu (8 złr.), zakupieniu kilku drobnostek, pozostało mu nazajutrz tylko „pięć florenów czystych czegóż się więc należało spodziewać po następnych miesiącach, gdy tylko dwadzieścia złr. wpływać będzie do studenckiej kieszeni!

Lubiąc porządek i elegancyę, wynajął na Heumarkt mieszkanie ładne, „jak pieścidełko,“ kupił „bardzo piękny kapelusz“ za 3 złr., parasol „bardzo ładny” za 4 złr. itp., lecz za tę niewinną i łatwą do zrozumienia pretensyą do wytworności, musiał wkrótce pokutować, bo wydawszy jeszcze w księgarni Gerolda 1 złr, 30 ct. za wypożyczenie książek a 3 złr. jako zastaw, trzeciego stycznia musiał jeść wieczorem tylko bułkę, kawałek sera i szklankę piwa a niebawem i tego zabrakło. Tego dnia, zmówiwszy jak zwykle, pobożnie i gorąco pacierz, usnął dopiero w godzinę po położeniu się, widocznie pod wpływem troski o jutro. Czując, że niezadługo przyjdzie mu sie zapoznać i z głodem, obmyśla już środki zabezpieczające przeciw temu wrogowi biedaków i z całą powagą zapowiada: „kupię sobie tabaki, a gdy mi się jeść zachce, to jej zażyję...“ Ale co w tem wszystkiem najprzychylniej dla niego usposabia, to że lubo tak bardzo przyciśnięty biedą i niemal nędzą zagrożony, pamięta świecie o przyrzeczeniu, danem młodszemu bratu, Aleksandrowi, i wśród takich stosunków wysyła mu 20 złr... 

W pierwszych dniach swego pobytu w rezydencyi Habsburgów przechadza się po mieście i ogląda jego osobliwości, przypatruje się pięknym twarzom, modli się w kościele św. Szczepana, odwiedza znajomych, jak pannę Jadwigę Brzózką, grającą „prześlicznie" na fortepianie, p. Emila Potockiego, p. Micewskiego i t. d., maluje portret ostatniego, szkicuje w kupionym świeżo albumie, czyta, uczęszcza do galeryi, naprawia zrujnowane nieco futerko, niekiedy w towarzystwie wychodzi na kawę lub na piwo, warzy herbatę, pali fajeczkę, prowadzi dalej dzienniczek, pisuje do rodziny i do Grabowskiego, rozprawia z towarzyszami, często bardzo poważnie, roztropnie i szlachetnie, umysł jego bowiem od lat najmłodszych tchnął najszlachetniejszymi popędami. „Gadaliśmy — pisze — o zepsuciu w Wiedniu, i o reputacyi, jaką mają Polacy między Niemcami. Paskudna! oj, paskudna! Trzeba się teraz starać naprawić ją, unikając wszystkiego, coby ją popsuć mogło. Mało nas jest, ale i ja do tych Polaków chcę się policzyć, którzy ich sławę tułaj poprawić mają. Boże, dopomóż mi w zamiarze!".

W myśl tego pięknego postanowienia, nie chciałby brać nic na kredyt; „ale cóż, kiedy się chce jeść, to nie ma co robić," rozumuje bardzo przekonywująco. Zażywania tabaki, jako środka przeciw głodowi, nie próbował, o ile wiemy; z wielkiem natomiast powodzeniem używał w tym celu cygar. To też najdotkliwiej uczuwa brak tychże a najczęściej rozwodzi w dzienniczku gorzkie żale na temat: „oj bieda, bieda! nie ma na tytoń, na cygara, a to jedyna ucieczka, kiedy się jeść chce," wielokrotnie zaś zapewnia, że „o nic nie dba, tylko o tytoń i cygara — i choć głodny, jak zapali cygaro, albo fajkę, to wszystko ustaje..."

Widząc w podobnych razach pogrążonego w smutku, pocieszał go p. Micewski, „dodając mu otuchy i przestrzegając, aby nie upadał na duchu, że nie ma pieniędzy, bo to nie raz jeszcze się zdarzy" — ale taka pociecha nie mogła żadną miarą natchnąć zasmuconego lepszą myślą. 

Mimo ciężki niedostatek, pozbawiony często najniezbędniejszego materyalnego pokarmu, troszczy się o pokarm duchowy, kupuje na tandecie „mnóstwo doskonałych książek," oczywiście po bajecznie niskich cenach, bo po kilka centów za funt — czyta skwapliwie i to już nie same powieści, jak dawniej, ale rzeczy poważne, n. p. jakąś historyę wieków średnich niewiadomego autora, historya wojny trzydziestoletniej Beckera i t. p., rysuje i maluje bez wypoczynku, głównież nów czerpiąc natchnienie w szczegółach oblężenia Wiednia, i w wypadkach tej wielkiej wojny, która mu już nie jeden nastręczyła temat i długo jeszcze służyć będzie za niewyczerpana kopalnię. Tworzy więc jedne po drugich następne akwarelle: „Wallenstein, wysyłający Pappenheima z poleceniem zdobycia zamku Moricburga," „Szturm na fosy w bitwie pod Lutzen," „starcie Pappenheimowskiego kirasyera z Turkiem" a jeden tylko obrazek olejny, przedstawiający giermka, siedzącego na powalonem drzewie z sokołem. 

Niektóre z pomiędzy tych obrazków opisuje dość szczegółowo, np. przedostatni z wymienionych powyżej: „Rzecz się dzieje pod basztami Wiednia. Turek wpadłszy wraz z gniadym koniem do fossy, ratuje się, jak może, i ręką zasłania się od cięcia kirasyera, siedzącego na wzniesionym do góry rumaku. Z dala widać basztę i wieżę św. Szczepana a dalej jeszcze uchodzących Turków i nacierającą na nich piechotę austryacką".

Nie unosząc się zarozumiałością, często gęsto owszem wyraża niezadowolenie z obrazków, tworzonych czasem w porze, gdy malarz nie miał dostatecznej swobody, kiedy bywał zgłodniały, przemarzły i niespokojny o jutro. Nie dziw przeto, że rzecz nie wychodziła taką, „jak ją sobie wyobrażał", że w Wallensteinie i Pappenheimie np. „braknie skoncentrowania światła i lekkiego traktowania". 

Podczas pierwszego miesiąca mógł w ogólności pracować tylko w kilkunastu pierwszych dniach; następnie bowiem nie dostawało mu farb i światła, w pokoju zaś jego było tak zimno, że aż febra biednym trzęsła. To też przez cały czas, aby nie zmarznąć, musiał siedzieć we futerku, które wskutek tego darło się coraz więcej i wymagało ciągłej reparacyi. Od mrozu najwięcej ucierpiały ręce: skostniałe, popuchły, popękały i rozraniły się strasznie a przykładanie sławnej maści szwedzkiej, na która wydał całych 40 ct. nie przynosiło najmniejszej ulgi…

Smutny ten stan przedłużał się; mrozy trzaskające nie ustawały, w pokoju woda ścinała się w lód, a jedynym przeciw złemu środkiem, było jeszcze w ciągu dnia położyć się na łóżku, przykryć futrem i kołdrą, aby zapominając o głodzie i chłodzie, „uciąć szpaczka z gorącą modlitwą na ustach, z serdecznem wspomnieniem o najdroższej rodzinie", z tą myślą dręczącą i bolesną: „żeby oni wiedzieli, jak ja bieduję!" z życzeniem, ażeby przespać bez obudzenia do rana i o gorzkiej niedoli przez ten czas zapomnieć…

Ale na zaszczyt i chlubę dla genialnego w przyszłości malarza powiedzieć możemy, że nawet w dniach największej nędzy nie pomyślał o zniżeniu się do prośby o wsparcie, że nawet nie spieszył się z wręczeniem listów rekomendacyjnych do osób wpływowych, że owszem zaledwie drobną ich część oddał w tych pierwszych tygodniach pobytu swego w Wiedniu a i później wręczając owe pisma, czynił to z wielkim taktem i poczuciem własnej godności.

Przy tak szlachetnym sposobie myślenia, przy wstręcie do korzystania z protekcyi i pomocy ludzi możnych przyszłoby może biednemu umrzeć literalnie z głodu, gdyby nie koleżeńskie przysługi ucznia wiedeńskiej akademii sztuk pięknych, zgasłego przedwcześnie Leona Ostrowskiego. Nie był to genialny artysta, ale co się między malarzami nie zbyt często zdarza, młodzieniec prawy, jak łza czysty, wykształcony, natura na wskroś poetyczna, choć nieco wykolejona i zwichnięta. Lubo nieniektóre jego poglądy grzeszyły ekscentrycznością, wywarł on dobry wpływ na młodszego kolegę tak pod względem umysłowym, jak moralnym, dał mu impuls do zastanawiania się nad sobą, do wnikania we własną istotę. Im bliżej go też poznawał Artur, tem więcej uczył się cenić go i kochać; najprzód więc mówi o nim, że jest „bardzo dobry chłopak”, potem, że jest „chłopak z bardzo dobremi zasadami”, że wykształcony i oczytany, że go bardzo lubi i kocha, w końcu nie znajduje już dość słów na pochwały.

Trudno też było doprawdy o lepszego kolegę nad pana Leona. Łagodnego usposobienia, skromny, serdeczny, mający zawsze grosz dla przyjaciela, nie odmawiający pożyczki, choćby nie wiedział, co sam nazajutrz do ust weźmie. Zaopatrywał on Artura w pieniądze na chleb i inne najpierwsze potrzeby, kupował dla niego książki na tandecie i zapytywał nieustannie, czy jeszcze nie potrzebuje czego, co utrzymywało naszego bohatera w błogiem przekonaniu, że jego towarzysz należy do zamożniejszych studentów. Ale jakżeż się zadziwił, zaszedłszy raz do pokoju, który Ostrowski zajmował wspólnie z utalentowanym muzykiem, Kalajem. Pokoik to był „tak szczupły i ubogi, że go ledwie za mieszkanie wyrobnika wziąć można"...

Do akademii sztuk pięknych wstąpił Grottger dopiero w połowie stycznia; przyjęty do oddziału przygotowawczego, zaczął chodzić na prelekcye historyi malarstwa i na anatomią, Najżyczliwiej zaraz od początku wspomina o czcigodnym dyrektorze akademii, Rubenie, najwyżej stawia prof. Geigera, wymienia dalej imiona profesorów: Majera i Blass’a. Ostatni chwalił chłopca, wymalowanego przez Artura z natury, o główce mówił, że „efektowna, ale ciężko traktowana". Poprawiając sam niektóre kolory, równie jak inni profesorowie, wyrażał się z wielkiemi pochwałami o rysunku, ale malowaniu zarzucał wiele. Jak słusznem i trafnem było to zdanie, miała okazać niedaleka przyszłość. 

Nad wyrobieniem smaku pracuje wiele, zwiedzając galerye wiedeńskie, podziwiając arcydzieła sztuki, których tam pełno, zachwycając się najwięcej utworami nowszych mistrzów, np. Delarocha „Dziewica orleańską”. Z pomiędzy szkół dawniejszych najbardziej mu przypada do gustu wenecka t flamandzka, może dlatego, że jak słusznie zauważono, szkoły te świetniej są reprezentowane w Wiedniu, niż toskańska i rzymska.

Ale nietylko znakomite dzieła malarstwa przemawiają tak silnie do młodzieńczego serca. Kraszewski w krótkiem wspomnieniu pięknie określił ówczesny stan jego: „Artysta duszą, Grottger marzy, wtajemnicza się w życie. czyta, myśli, uczy się — oczy kobiet, które się zdają mówić tak wiele… porywają go, tęsknota młodzieńcza ogarnia. Staje czasem wobec pięknych kształtów, przed poetycznem obliczem, jak przed świętością, składa dłonie i woła w duszy: „O Boże! jakaż cudownie piękna!! Tak samo zatrzymuje go obraz, tak samo nęci go rozmowa wieczorna z towarzyszami, jedna z tych rozmów tytanicznych a studenckich... które szturmują do niebios i dobywają wnętrzności ziemi“...

W istocie wszystkie owe uwielbienia i zachwyty sprowadzić można do jednego wspólnego mianownika, do wysoko rozwiniętego poczucia piękna, do nadzwyczajnej wrażliwości na wszelkie objawy tego piękna w najrozmaitszych sferach i kształtach. Tak samo rozpływa się nad „cudami“ sztuki malarskiej, tak samo słuchając wdzięcznej muzyki w kaplicy Burgu, na wskroś przeniknięty czarem melodyi, „nie wie, co z sobą robić“ dlatego także woła z ujmującą naiwnością: „co tu ślicznych dziewcząt we Wiedniu, to nie widziana rzecz co ja zrobię ze sobą, doprawdy nie wiem“... 

Zapatrzony na piękną twarzyczkę, zapomina nieraz o własnej niedoli; czyż mu przeto poczytamy za złe? że postanawia kupować bułki tylko tam, gdzie je sprzedaje „prześliczna piekareczka“, że się rujnuje, zachodząc niekiedy do restauracyi, aby ujrzeć powabną Hebe!

Niedostatek, szczególniej w ostatnich dniach przed pierwszym, daje mu się najboleśniej we znaki: już tylko raz na dzień jada , już nawet nie pali — a przecież nie traci humoru i fantazyi, nie mogąc w opuchłą rękę wziąć ołówka, dysputuje z Ostrowskim po całych godzinach tak niezmordowanie, „że im się usta nie zamykają“, bawi się „kapitalnie", śmieje „do rozpuku", i jakby za najlepszych czasów, wyprawia „brewerye". Wesołość jego udziela się i towarzyszom, nie lepiej pod względem finansowym uposażonych od niego. Z jakimże to humorem i swobodą, wśród częstych śmiechów, przenoszą się Ostrowski i Kalaj z dawnego na nowe, zapewne tańsze jeszcze mieszkanie! We trzech, bo oczywiście Artur stanął im ochoczo do pomocy, dwa razy odbywają pocieszną pielgrzymkę ze studencką chudobą. „Jak zabawny to był widok! opowiada Artur. Kalaj niósł naprzód swój instrument i poduszkę pod pachą a w ręku lampę. Ja niosłem książki na pasku a pod pachą duży pugilares z różnemi gratami — Ostrowski ogromnej wielkości rulon z rysunkami, z którego sterczał olbrzymi parasol. Tak opakowani postępowaliśmy z wolna, ślizgając się co chwila i potrącając niechcący przechodniów"...

Po wyświadczeniu koleżeńskiej przysługi, około godziny dziewiątej wieczorem powrócił do domu, gdzie nie zastał ani kawałka chleba, ani świecy; przez godzinę siedział po ciemku, pogrążony w myślach, wreszcie po gorącej modlitwie „za swoimi", usnął głodny i zmarzły, bo mróz był tak silny, „że ledwie mógł wytrzymać"... 

Tak zakończył miesiąc styczeń; ostatniego dnia tegoż miesiąca zgłosił się po stypendyum, sądząc, że to już 1 lutego — nic dziwnego , że wycieńczony głodem pragnął, ażeby czas szybszym płynął biegiem…

Miesiąc luty i początek marca nie były dla naszego bohatera pomyślniejsze od stycznia. Już drugiego kieszeń świeciła pustkami a mrozy były straszne i „wiatr ciął, jak rózga”. To też często wyrywaja się zniecierpliwionemu chłopcu podobne okrzyki, jak n p.: „zimno, niech licho bierze“, albo „zimno mi, jak sto djabłów”... Sam on wyznaje , że nie mając pieniędzy na drzewo, byłby zmarzł niechybnie, gdyby obeznawszy się z miejscowemi stosunkami, na wzór ubogich a intelligentnych mieszkańców miast wielkich, nie był przesiadywał długich godzin w publicznych bibliotekach, gdzie mógł się naczytać do woli w dobrze ogrzanej sali.

Listy polecające długoby jeszcze zapewne spoczywały na dnie jego teki, gdyby jedna z interesowanych osób nie była się sama upomniała o pismo, wystosowane do siebie. Wróciwszy pewnego razu do domu, dowiedział się Artur, że ktoś kilkakrotnie przychodził, zapytując w imieniu hrabiny P. o list pisany do niej, z Krakowa. „Bóg wie, jak się wymówić, że go tak długo nie odniosłem”, wyrzeka zakłopotany młodzieniec, a nazajutrz z rana spieszy do wielkiej damy. Stanąwszy na miejscu, dowiedział się, że hrabina w kościele; poszedł więc i on pomodlić się, wstąpił potem do kawiarni Dauma „na Czas”, i zgłosił się ponownie o posłuchanie. Ale dostojna pani srodze zagniewana, postanowiła ukarać młodzika, nie przypuszczając go tak prędko przed swoje oblicze, z polecenia jej oświadczył mu lokaj arcy- „rezolutnie”, że pani nie kazała nic odpowiedzieć , tylko się bardzo dziwiła, że list tak długo u siebie zatrzymał...

Jeśli hrabina sądziła, że młody artysta, niezrażony szorstka odprawa, będzie ja przepraszał i błagał o protekcyą, zawiodła się bardzo. W Arturze odezwała się szlachetna duma. „Empfehlen Sie mich der Frau Grafin” powiedział obojętnie, i odszedł z silnem postanowieniem, „że nigdy tam już nie pójdzie”... 

Wyrzekając się stosunków z bogata dziedziczka, pojmował on wybornie, że traci w ten sposób jeden z nielicznych środków zabezpieczenia się przed biedą; hrabina bowiem albo sama mogła nabywać jego utwory, na które dotąd nie miał w Wiedniu amatora, albo przynajmniej zachęcie do kupowania ich która z zamożnych rodzin polskich, zamieszkałych w stolicy.

Nazajutrz po niefortunnej wizycie u pani P., z listem hr. Pappenheima w ręku podążył do księżnej Schwarzenberg. Niepomyślny zbieg okoliczności sprawił, że raz tylko ją widział, ale wspomina o niej nader sympatycznie: „Przeszedłszy przez kilka przepysznych pokojów, przepełnionych wonią świeżych kwiatów, stąpając po tureckich dywanach, zaszedłem aż tam, gdzie mnie bardzo grzecznie przyjęła księżna pani, wystrojona, nadzwyczaj miła i młoda. Prosiła mnie nader uprzejmie, abym jej moje roboty przyniósł i zostawił na dwadzieścia cztery godzin “. 

Znajomość, w tak miły sposób zawiązana, rokowała piękne dla Artura nadzieje. Na zakupionym co prędzej przez Ostrowskiego papierze, narysował on kilka nowych szkiców, ażeby księżnie przedstawić większy wybór. Niestety różowe widoki nie spełniły się; księżna chora nie przyjęła go po raz drugi, zostawione zaś rysunki odesłała, prosząc łaskawie o adres, z którego jednak później nie skorzystała. „Liczyłem na to — wyznaje zawiedziony młodzieniec ze smutkiem — że kupi jedne z akwarel i budowałem już myślą zamki na lodzie“... 

Zawód, doznany u ks. Schwarzenbergowej tak oddziałał na biednego malarza, że tegoż dnia po raz pierwszy „zaczął się krzątać około gospodarstwa“ a mianowicie własnoręcznie wyprał sobie chustki do nosa i odtąd wszystko, oprócz koszul, prać postanowił w tym godnym uznania celu, „ażeby nie być w kłopocie, gdyby praczce nie miał czem zapłacić".

Nie lepiej, jak u księżnej, powiodło mu się u innych osób, do których miał listy. Z tych najwięcej życzliwości okazywał mu radca ministeryalny, Thun: „zachęcał go po ojcowsku i prosił, aby mu zawsze przynosił swoje roboty do pokazania“.

W niewiele dni później zobaczywszy nową jego akwarellę, przedstawiającą Czerkiesów, „nie posiadał się z ukontentowania", chwalił z zapałem, poprosił żonę, aby sie przypatrzyła obrazkom, i na odwrót pokazywał Grottgerowi wszystkie swoje obrazy, dla lepszego obejrzenia zdejmując je nawet ze ściany. Tak przyjazne i serdeczne przyjęcie dodawało otuchy do zażądania od pana radzcy pewnego poparcia, lecz delikatność i tutaj powstrzymała szlachetnego chłopca od prośby. „Nie mogłem go prosić — opowiada — aby mi sprzedał którą robotę, bo jego żona tam siedziała i — tak jakoś nie wypadało"...

Thun radził, ażeby Czerkiesów pokazał Rubenowi. Rady tej posłuchał tem skwapliwiej, że do dyrektora był śmielszym, niż do innych, a zacny ten przewodnik artystycznej rzeszy raz już okazał się dla niego łaskawym, podejmując się opłacie jego matrykułę. Na nieszczęście Ruben czy nie miał istotnie stosunków z osobami, któreby chciały nabywać obrazy, czy tylko dla oszczędzenia sobie czasu, a nie wiedząc, jak straszną nędzę cierpi jego uczeń, wymówił się od wyświadczenia mu tej przysługi. Mimo to wspomina o nim Artur nietylko bez żalu, lecz nawet życzliwie, dodając: „bardzo mi się poczciwy nasz dyrektor podobał." 

Ostatnie niepowodzenie odebrało Arturowi stanowczo ochotę do próbowania szczęścia ze swemi utworami u osób prywatnych a skłoniło go do zaproponowania jednemu z kupców, handlujących przedmiotami sztuki, czyby nie nabył jego akwarelli. Ale rozczarowanie miało być bezwarunkowem, zupełnem; kupiec pochwaliwszy roboty, nie podał na nie nawet ceny, oświadczając krótko, że nie kupi, gdyż „podobne rzeczy nie są teraz w modzie"... „Więc wróciłem — mówi zrozpaczony chłopiec straciwszy już ostatnią nadzieję"...

Chociaż więc bez widoków spieniężenia obrazków, chociaż często „głodny jak pies” a tak zmarznięty, że ołówek wypuszczał ze zdrętwiałej ręki, pracuje dalej niezmordowanie, komponuje akwarelle i rysunki, przedstawiające „Czerkiesów, rekognoskujacych pozycyą“, redutę Ordona (wierna illustracyę poematu Mickiewicza , przeznaczona dla panny Brzoskiej) „zasadzkę francuzką“ — „lekka jazdę francuska na fłankiercek” — maluje pewien portret, który go bardzo żywo obchodzi i z największem upodobaniem kopiuje utwory profesora Geigera, mówiąc, że go „najwyżej stawia ze wszystkich żyjących malarzy, a raczej rysowników czysto-historycznego malarstwa.“ 

Wiadomości od matki wygląda niecierpliwie, ale nie dlatego, aby od niej oczekiwał pomocy; nie donosił jej nawet, w jak opłakanym znajduje się stanie, wiedząc, że biedna, ogołocona z wszystkiego, własnym pozostawiona siłom, udzielając lekcyi muzyki, śpiewu i francuzkiego języka, zaledwie może utrzymać córkę i dwóch młodszych synów, którzy później, gdy z tak ciężkiej pracy ubogiej wdowy płynące dochody nie wystarczały, musieli szukać karyery w służbie wojskowej.

Skazanemu przeto na samego siebie, potrzeba było wedle słów Kraszewskiego, „walczyć z dwojgiem najstraszliwszych nieprzyjaciół, kiedy razem się zejdą: młodością, pragnącą wszystkiego, niedostatkiem, który odmawia nawet najpierwszych potrzeb. Żyło się po młodemu powietrzem, rozmową, bułką, dymem cygara, marzeniem, wejrzeniem kobiety, przechadzką i szklanką piwa”...

Ale i na bułkę i na cygaro potrzeba było pieniędzy, kieszenie zaś Grottgera prawie zawsze były dziurawe. Jedynym wówczas środkiem ratunku bywała pożyczka kilkunastu zwykle centów od Ostrowskiego, dopóki i jego zapasik nie wyczerpał się zupełnie. Zacny pan Leon nie odmawiał mu nigdy pomocy a raz tylko robił trudności w dobrej intencyi, chcąc nakłonić przyjaciela, iżby na zaspokojenie głodu raczej coś zjadł, zamiast paląc tak często, nadwerężać młode i wątłe piersi. Perswazyi tej zaniechał jednak później, widząc, że darem na; zapalony amator palenia odpowiedział mu zapewne słowami, zapisanemi w pamiętniczku: „Od palenia odzwyczaić się nie mogę i nie chcę, bo widzę , że mi to pomaga. Ilekroć zmorzony głodem, zapalę centowe cygaro, czuje wyraźnie, że gorycz, osiadająca na podniebieniu, gasi głód i tym sposobem mnie syci — podczas gdy kupiwszy za centa chleba, nie tylko bym się nie najadł, alebym owszem podniecił tylko apetyt”. 

Nie chcąc żadną miarą wyrzec się cygar, jak widzimy zresztą, niesłychanie tanich, zaprowadzał natomiast inne oszczędności; „zaczynam robić różne doświadczenia — mówi — i zupełniem się od śniadania odzwyczaił”.

Widząc, że obrazów nikt kupować nie chce, postanowił zbywać realniejsze przedmioty, o ile mu nie były niezbędnie potrzebne; jakoż sprzedawał za bezcen różne części swego gospodarstwa i garderoby. I tak oddał najprzód złotą szpinkę za 37 centów, ażeby kupić drzewa i cygar, co uczyniwszy stał się „wesołym i spokojnym”; w kilka dni potem sprzedał na tendecie dwa ręczniki za 6 centów i kupił za to sześć cygar; następnie pozbył się pierścionka za 3 zł., żółtego surduta i innej części stroju czarnego koloru, razem za 30 centów, dalej własnych „skryptur i rysunków” za 10 centów, w końcu, nie chcąc się dać wyzyskiwać dłużej, zastawił piękny zegarek za 4 floreny.

Ciągnione z tego źródła zasiłki dozwalały mu od czasu do czasu zjeść coś pożywniejszego, lub nawet pójść do teatru na operę, gdzie zająwszy ostatnie miejsce, znosił wprawdzie męki Tantala, cierpiał nadzwyczajne gorąco i zaduch z natłoku, a obcierając czoło z potu, lejącego się „ciurkiem”, o mało nie padał — ale wszystkie te przykrości wynagradzała mu hojnie „muzyka niewidziana i niesłyszana", muzyka która „upojony", unosił się duchem w inne, wyższe sfery, zapominając o smutnej, gorzkiej rzeczywistości. Owo błogie zapomnienie sprowadzał mu także widok osoby, która przez dłuższy czas stanowiła znów przedmiot jego serdecznych zapałów.

Stosunek ten, jeśli go nazwać tak można, zawiązał się dopiero w kilka tygodni po przybyciu Artura do Wiednia. Przez pierwsze dni pobytu tutaj był on, że tak powiem, eklektykiem w miłości, podziwiał wszystkie piękności, jakie mu się przelotnie widzieć zdarzało, mienił się nawet nieszczęśliwym, że tyle naraz ładnych istot zachodziło mu drogę, żałował może, że nie ma stu serc, ażeby każdem z nich inną kobietę pokochać — ale z pomiędzy tego tłumu powabnych twarzyczek ani jednej nie wyróżnił i nie wybrał stanowczo na bezwzględną i samowładną panią swych myśli.

To rozproszenie uczuć jednak, jakiem grzeszył przez całe tygodnie, dręczyło go i bolało; coraz goręcej w tej porze rozprawiał o miłości, coraz silniej pragnął doznać głębszych wzruszeń. Na dniu 1 lutego wespół z Ostrowskim roztrząsali poważnie wielką kwestyą. „co to miłość"... Artur utrzymywał z młodzieńczym zapałem, że „miłość idealna w niczem się nie sprzeciwia rozumowi", podczas gdy starszy, zawodami życia zrażony i sceptyczny p. Leon mówił, że rozum wskazuje, „iż miłości posuniętej do ideału nie ma, a więc kochać to, co urojone, jest rzecz głupia." 

Tak pozytywistyczna, stanowczym i pewnym głosem wyrzeczona konkluzya, zachwiała nieco teoryą naszego idealisty, który nie mając jeszcze dość wprawy w dysputowaniu, nie mógł sprostać wywodom zręcznego w dyalektyce szermierza. Nie umiejąc jednak obronić teoryi, w praktyce stał silnie przy swej zasadzie, i tem goręcej wzdychał do swego wyśnionego ideału. „Od niejakiego czasu — zapisuje pod taż sama data — zaczynam tęsknić. Bardzo mi pusto; tęsknię nie wiem za kim, ale to wiem, że tego kogoś tak bym kochał, iżbym dla niego wszystko poświęcił, oprócz mojego artystycznego zawodu. Szukam go, bo mi smutno bez niego, a boję się go znaleść; ale zdaje mi się, że go nie prędko znajdę".

Znalazł go, wbrew przewidywaniom, nad spodziewanie prędko; już bowiem w trzy dni później, bezpośrednio po zanotowaniu, że „wieczorem i rano głodny jak pies“, że nie mając nawet grosza na cygaro, „żeby głód zabić", nie wiedząc, co począć, „chodzi jak struty“, pisze następne słowa: „Jakaż to śliczna dziewczyna — ta córka restauratora! Wróciłem do domu, rozmarzony pięknością jej rysów.“

W trzy dni znowu uczucie do panny Róży Ertel — takie bowiem imię nosiła piękność — zamanifestowało się już wyraźniej. Dzięki sprzedanej co dopiero szpilce, mógł pójść dnia tego na piwo „do mego pana Ertla", jak już nazywa restauratora, sympatyą swoją z córki przenosząc na ojca. Wszedłszy do sali, zastał mnóstwo gości postrojonych świątecznie; choć to była środa, zabawiających się tańcem przy hucznej kapeli, widocznie z powodu jakiejś uroczystości rodzinnej. Spojrzawszy po tłumie okiem znawcy, spostrzegł nasz malarz wiele „przystojnych dziewcząt", lecz zauważył także, że „najmilszą, najzgrabniejszą" z pomiędzy wszystkich, była córka gospodarza. Wypowiedziawszy tak pochlebne zdanie o wybranej „z tylu dziewic grona", wyznaje, że od kilku dni „coś" go ciągnie do niej nieprzepartym urokiem, że „chciałby na nią ciągle patrzeć" a zapisawszy sam fakt, zadaje sobie dość naiwne pytanie: „czy to może początki przywiązania, które nazywają miłością?" 

Na zapytanie to chce zrazu odpowiedzieć przecząco; ale inne przekonanie nasuwają nam słowa splątane, powiązane mimowolnym rymem a dowodzące miłosnego już zakłopotania: „Nie wchodzę w to, tylko powiadam, że ją tak... nie wiem co... kiedy wchodzi, to mię mróz a potem gorąco po kościach przechodzi.“

Przez kilka następnych dni w pamiętniczku młodego malarza panuje głuche milczenie o pannie Róży; ale snać uczucie nie myślało ustępować, skoro w następną środę znajdujemy taką apostrofę: „O Boże! dlaczego ja tam zaszedłem i jadam w miejscu, gdzie mieszka najpiękniejsza może na cały Wiedeń dziewczyna! Jej uśmiech boski, jej śliczne, duże niebieskie oczy tak mnie ciągną, że sobie rady dać nie mogę." 

I teraz jeszcze zapytuje siebie rozgorączkowany chłopiec, „co to jest takiego?“ — ale obecnie odpowiada już bez wahania, że „kochać ją zaczyna".

Odtąd zupełnie podbity i oczarowany wdziękami „swej ślicznej, cudnej dziewczynki", sławi jej piękność ognistemi wyrazy, którym na pomoc spieszą całe legiony kropek i wykrzykników. Nie długo spotkało go szczęście niewymowne: pozwolono mu malować „ubóstwianą Różę"... Nastąpiło to wcale szybko i w sposób nieprzewidziany. Artur siedział w restauracyi milcząc, przysłuchując się z roztargnieniem rozmowom gości; czekał bowiem niecierpliwie na zjawienie się tej, dla widzenia której tu przychodził. Ukazała się po niejakim czasie w towarzystwie matki. „Mówiły długo — opowiada — z innemi osobami, wreszcie przysunęły się do mego stolika i zaczęły rozmawiać z moim sąsiadem. Na stole leżała moja teka a panienka często rzucała oczkiem z ukosa to na mnie, to na nią. W końcu matka zacząwszy mówić o ciekawości dziewcząt, powiada: moja córka sądzi, że pan koniecznie musisz być malarzem, kiedy nosisz portefeuille. Odpowiedziałem im, jak było, pokazałem kilka rysunków, i tak zawiązała się znajomość, tyle pożądana dla mojego serca. I panienka naiwnie sama się przymówiła a matka potwierdziła, że będę robił jej portret." 

Radość naszego bohatera z nagłego sukcesu nie znała granic; wracał do domu rozpromieniony, z postanowieniem przyniesienia nazajutrz swoich rysunków a z najpiekniejszemi nadziejami w sercu. Ponieważ dzień następny szczęśliwem zdarzeniem był pierwszym marca, mógł więc zwykle goły młodzieniec przyjść do p. Ertla na kiełbaski i „rozpływać się nad wdziękami prześlicznej Róży"... W dzienniczku pod taż sama data zapisuje. „Ile razy ona wejdzie do pokoju, to ja jak krew się czerwienię, i jakby mię prąd elektryczny uderzył. To anioł, nie dziewczyna! O Boże, jakim ja szczęśliwy, że ją malować będę!“

Nadeszła owa upragniona chwila. Było to w niedzielę popołudniu. Siedziała mu przez półtorej godziny, ale czas ten przebiegł dla niego lotem błyskawicy, a co myślał i czuł w owych szczęśliwych chwilach, tego wedle słów poety „nawet śpiącym nie odsłonić, ani pokazać, ani zawrzeć w słowie!" Dla zyskania na czasie, użył niewinnego fortelu: „nie chciałem mówi trafić od razu, nie miałem tego zamiaru chciałem się tyIko nacieszyć jej cudnemi rysami, nacieszyć się rumieńcem, który ją krasił, ilekroć się w nią silniej wpatrzyłem, chciałem, o Boże, ja wiele chciałem!" 

Rozmawiali o różnych przedmiotach, a Grottger, zwykle nie skory do wynurzania się i przechwałek, w tym razie popuścił językowi wodze, opowiedział matce i córce całe dotychczasowe swoje życie, wspomniał o zaszczytnej audyencyi u cesarza i o pozyskaniu stypendyum, co obie kobiety wprawiło w zachwyt.

Uszczęśliwiony doznanem uwielbieniem, „nie wiedział. co mówić", powtarzał sobie nieustannie, „że kocha ja cała duszą", że nic go odtąd zasmucić nie może, „bo ją ma ciągle przed oczyma" a przedewszystkiem winszował sobie, że się malarstwu poświęcił... Wieczorem tegoż dnia był znów w traktyerni, wzdychał i rumienił się, ile razy spotykały się z sobą ich oczy; rozmawiali o Wiedniu, „o literaturze, o sobie”, a wracając do domu, powtarzał słow , na dnie których dźwięczała po raz pierwszy bolesna skarga: „Kocham ją więcej, niż kiedykolwiek spodziewałem się kochać kobietę — kocham też nad wyraz malarstwo. Oddałbym mu się z duszą i ciałem i zapomniałbym o świecie. Ale bieda na tym świecie: ja go zapomnieć nie mogę, a on o mnie zapomina!" 

Zdanie powyższe zdradza pewien filozoficzny nastrój umysłu, widniejący również w psychologicznych spostrzeżeniach, jakie wkrótce potem robił nad Różą. Gawędząc z nią „o książkach, mężczyznach, kobietach, o charakterach, miłości i o różnych innych rzeczach", słowem de omni re scibili, zbadał dość dokładnie jej temperament, popędy, usposobienia, i przyszedł do przeświadczenia, że jest „ślicznem, ale strasznie lekkomyślnem, wesołem dziewczęciem" i dla tego chciałby „powoli uczynić ją poważniejszą". Ale zaledwie powziąwszy to postanowienie, wpada na myśl, że gdyby je przywiódł do skutku, „uczyniłby jej życie oschłem", sprawiłby, że „widziałaby próżnią do koła" a obecnie szczęściem jej wesołość... Pragnie więc naprzód wypróbować jej charakter a następnie w płynąć na nią o tyle, aby ją zrobić nieco mniej zalotną w obcowaniu z mężczyznami, „bo bieda może dla niej ztąd wyniknąć — może się znajdzie ktoś słaby, który ulegnie przemagającej sile jej wdzięków — a w tenczas kto wie!..." O sobie oczywiście nie przypuszcza ani na chwilę, ażeby mógł się stać „słabym"; mimo to zasiedział się w restauacyi bez porównania dłużej, niż zamierzał, „gdyż z tym aniołem — tak się tłómaczy — tyle rozmawiał, że i zapomniał o bożym świecie".

Ostatecznie stanęło na tem, że miał „skomponować jaką powiastkę, któraby zupełnie przypadała do jej przekonania a mieściła wiele pouczających ustępów“. Łatwo sie domyśleć, że podobnej powiastki nigdy nie napisał, że nawet w inny sposób nie starał się rozwijać jej charakteru, ani dawać jej lekcyi moralności. Znajomość z pewnym cudzoziemcem, o którym będzie mowa poniżej, zabierając mu bardzo wiele czasu, trzymała go dość długo zdała od restauracji pana Ertla. Zaszedłszy tam wreszcie w wielką sobotę, znalazł ją jakąś bardzo poważną i zdziwił się mocno, że bez jego przyczynienia przestała być zalotną i utraciła wiele z dawniejszej żywości. Może instynktem odgadł, że on to stał się mimowiedną przyczyną tej zmiany, że jego przydłuższa nieobecność zasępiła to piękne czoło; dość, że naraz, nabrawszy odwagi, poprosił, „żeby mu się dała w rączki pocałować“, ale z początku trafił na twardy opór;  panna Ertel bowiem nadąsawszy się, „ani sobie o tern wspomnieć nie dała.“

Widząc tak nagle spełnione swoje życzenia w przedmiocie zachowania się ukochanej, zaczął niebawem żałować tej metamorfozy, zauważał, że „o połowę straciła swej zręcznej naiwności." 

Nie znamy dalszego przebiegu romansu; nie wiadomo bowiem, czyja ręka wycięła tutaj kilka kart w pamietniczku — z oderwanych jednak frazesów wypływa niemal pewność, że piękna córka restauratora podzielała miłość młodego Polaka.


keyboard_arrow_up