बेहतर खोज बेहतर खोज

I.


Ojciec Artura. Jan Józef Grottger, urodzony na samym schyłku XVIIIgo wieku, bo w r. 1799, od najmłodszych lat cieszył się szczególną opieką Hilarego Siemianowskiego, właściciela Ottyniowiec i przyległości, radcy sądu szlacheckiego tarnowskiego, który często bywał w domu państwa Grottgerów, a od głowy domu, inżyniera rządowego w Tarnowie, doznawał życzliwego przyjęcia. Siemianowski okazywał podrastąjącemu Józiowi wiele przywiązania, nie tając się z tem, że myśli o zapewnieniu mu losu. Istotnie łożył on na edukacyę swego ulubieńca, oddał go do akademii sztuk pięknych w Wiedniu. a gdy dorósł, puścił mu w dzierżawę Ottyniowice i Horodyszcze królewskie, położone w obwodzie brzeżańskim, na lat dwanaście, chcąc zaś na wszelki wypadek zabezpieczyć mu przyszłość, obdarzył go zapisem znacznym na owe czasy, kwoty 10.000 złr. m. know.

Pod dniem 23 września 1829 r. zapisał mu 8000 złr. m. konw., czyli tysiąc sześćset sześćdziesiąt dukatów 13 zp. 10 gr. i zaintabulował tę kwotę na tychże dobrach; gdy zaś wypłata wskutek zbiegu różnych okoliczności przez kilka lat nie następowała, na dniu 12 lutego 1834 r. w charakterze wynagrodzenia za zwłokę, zapisał mu jeszcze dwa tysiące złr

Legat ten zaciągnął Siemianowski do testamentu, którego wykonawcami mianował Juliana Romanowicza i Józefa Grottgera; całą sumę uznał za „należytość bezwarunkową i w żadnym względzie kwestyi nie podpadającą", sam majątek przekazując małoletniemu wnukowi Ludwikowi Zabielskiemu, synowi jedynej swej córki, Laury, i Józefa lir. Zabielskiego. 

Hrabina Laura z Siemianowskich Zabielska, osoba bardzo miła i wykształcona, była przedmiotem miłosnych zapałów znanego „wieszcza Miodoboru", Tym ona Zaborowskiego z Łyezkowiec.

Streszczamy osnowę zapisów wedle urzędowych źródeł dla charakterystyki stosunków, jakie łączyły konsyliarza sądów szlacheckich z dzierżawcą Ottyniowiec. Tyle jest rzeczą pewną, że Siemianowski wywarł pod każdym względem nierównie prze ważniejszy wpływ na życie Józefa Grottgera, aniżeli tarnowski inżynier rządowy, który chodził z harbeitlem, ani zaś intelektualnie, ani moralnie nie stał wysoko. 

Pan Józef, wychowany w duchu rodzimych tradycyi, myślą i sercem odbiegł daleko od jego sfery. Młodzieniec żywego, rycerskiego temperamentu, do trzydziestu pierwszego roku życia tylko z konieczności wiódł spokojny żywot ziemianina; ale skoro się rozległ w święcie szczęk oręża, zostawił swa dzierżawo na łasce ekonoma. a sam zaciągnął się do szeregów. Służył jak się zdaje w piątym pułku ułanów; po skończeniu wojny przybył do Galicyi w stopniu kapitana.

Przebywszy chlubnie krótki epizod wojenny, powrócił Grottger na nowo do pługa, a w pięć lat później, w grudniu 1836 r. zaślubił w katedrze lwowskiej pannę Krystynę Blahao de Chodietow. 

Krystyna pochodziła z rodziny węgierskiej, osiadłej w Galicyi. Ojciec jej. zmarły dopiero w 1856 r. Jan Nepomucen Blahao de Chodietow, za młodu oficer huzarów — ażeby otrzymać rękę Kunegundy Laszkiewiczównej. Krakowianki, przeszedł do służby cywilnej, na której dobił się stanowiska dyrektora byłego urzędu do wymiaru taks sądowych przy lwowskim sądzie szlacheckim. 

Małżeństwo to pobłogosławił Bóg sześciu córkami, z których najstarsza, Julia, umarła niezamężna, Klementyna wyszła za Ludwika Millera, dzierżawcę, Aleksandra jest dotąd żona Aleksandra Onyszkiewicza, właściciela wsi Kruhel, położonej pod Jarosławiem, najmłodsze: Aniela i Leopoldyna, wychodziły z kolei za Ludwika hr. Zabielskiego, czwarta zaś wedle starszeństwa Krystyna, była jak wiemy, żoną Józefa, a matka Artura Grottgera.

Tak więc przez dziwny skład okoliczności. Grottger wszedł w związki powinowactwa z rodzina swego opiekuna i dobrodzieja.

Julia, Aleksandra. Krystyna i Aniela, były klasycznie pięknemi kobietami. Lubo z ojca Węgra zrodzone, nie miały w sobie śladu obcego pochodzenia, gdyż nawet Jan Nepomucen mówił językiem krajowym, jak rodowity Polak, a dom państwa Blahaów nie różnił się niczem od innych polskich domów.

W rok po ślubie, 11 listopada 1837 r., urodził się Grottgerowi pierwszy syn. Artur. Było to jeszcze w Ottyniowicach, jakkolwiek następnie przyszło im opuścić tę miejscowość a wziąć w dzierżawę najprzód Ruszatyce, własność hr. Dzieduszyckiego, potem w państwie Chodorowskiem folwark, pod samem miasteczkiem Ohodorowem położony.

Od najmłodszych lat okazywał Arturek wielka pojemność i roztropność, ale szczególniejszy talent i zamiłowanie zdradzał do rysunku. Widząc to ojciec, sam doskonały rysownik, przytem człowiek niepospolicie wykształcony, kierował pierwszemi krokami syna na polu nauk i sztuki, wskazywał, co i jak ma rysować, nie szczędząc mu papieru i ołówków, zachęcając do wytrwałości pochwałą i podarunkami. To też dziecko, zaledwie odrósłszy od ziemi mało się bawiło, przenosząc ciągłe ćwiczenia z ołówkiem w ręku nad zwykłe swego wieku rozrywki. Zaledwie mogło utrzymać ołówek w drobnej rączce, a już niem władało wcale biegle i zręcznie, przenosząc z upodobaniem na papier różne zwierzęta domowe, osobliwie konie i psy, widoki otaczającej je natury, postacie ludzkie i t. p. Ojciec zwykł był dawać mu na model żywe owce, krowy, konie, niekiedy zachęcał go także do zdejmowania portretów ze znajomych osób. Licząc lat 11 odrysował twarz pana Jana Nepomucena Blahao tak dokładnie i wiernie, że znajomi dyrektora dziś jeszcze w domu pani Aleksandry Onyszkiewiczowej podziwiają uderzające podobieństwo wizerunku. 

Ale razem z talentem do rysunku, obudziła się także w małym rysowniku wygórowana wrażliwość na względy kobiece, która później miała się stać jednym z wybitniejszych rysów jego charakteru. Trudne to do wiary, a jednak prawdziwe, że w dziesiątym roku życia chciał się otruć i że do tak rozpaczliwego kroku popchnęło go po części zawiedzione uczucie przywiązania, po części zaś dotknięta ambicya artystyczna. W sąsiedztwie Grottgerów mieszkała nie bardzo już młoda pani, której wdzięki podbiły dziecięce serce przyszłego malarza, Ojciec lubił, ażeby Arturek popisywał się swemi płodami wobec gości, chcąc w ten sposób dodać mu ostrogi do pracy. Otóż gdy owa pani przyjechała pewnego razu, rozmarzony chłopiec pospieszył z pokazaniem jej swego najnowszego utworu. Ale jejmość wziąwszy podany sobie papier, trzymała go z roztargnieniem, nie przerywając rozmowy ze starszymi, a w końcu odłożyła na bok, nie zwróciwszy nań wcale uwagi. 

Tak widoczna obojętność, jeźli nie lekceważenie, srodze ubodły Artura. Nie rozważając rzeczy długo, pod brzemieniem bolesnego zawodu, postanowił sobie skrócić życie. Nie uśmiechało mu się nic zgoła na świecie, nawet powołanie artysty, od chwili, gdy tak szorstkiego przyjęcia doznał od pani swych myśli. Chodziło już tylko o wynalezienie środka, za pomocą którego możnaby było rozstać sią z tym padołem nędzy i cierpienia. Chłopiec narwawszy trawy, starł ją pomiędzy dwiema cegłami i tak przyprawiony specyał spożył w silnem przekonaniu, że nieustraszoną dłonią przecina pasmo dni swoich…

Połknięcie trawy, posypanej ceglanym proszkiem, nie mogło pozostać bez skutku na system trawienia: młody samobójca uczuł wkrótce dotkliwy ból w żołądku. Siadano właśnie do stołu. Artur wbrew zwyczajowi nie zabierał się do obiadu. Zaczęto go wzywać do jedzenia — wymawiał się brakiem apetytu; nareszcie spytał go ojciec, czy chory. 

— Jestem otruty — bąknął indagowany nieśmiało.

Zgromadzeni osłupieli narazie; gdy się jednak dowiedziano o przebiegu sprawy, zarządzono środki przeciw mniemanemu otruciu, i przyszły twórca „Wojny“ ocalał…

Tragi-komiczną tę scenę sam później opowiadał z humorystyczna werwa, opowiadała ja i matka, która przez chwilę lękała się na seryo o zdrowie ukochanego dziecka, a potem użyła swego wpływu, aby udobruchać surowego względem dzieci pana Józefa.

Kiedy już Artur wprawił się w stawianiu figur i koni, ojciec zaczął mu opowiadać sceny z życia obozowego, opisywać bitwy, w których sam uczestniczył, a widząc, że ciekawy malec słucha z żywem zajęciem, dodawał z uśmiechem: — A no, Arturku, możebyś ty to wyrysował, coś słyszał odemnie.

Chłopiec rwał się wtedy z zapałem do ołówka i z zachwytem illustrował ojcowskie opowiadanie, a pan Józef dla ułatwienia trudnego zadania, przesuwał mu po przed oczy bitwy Napeleońskie Adama. Artur tak się przejął naśladowaniem tych wzorów, że przez kilka lat rysunki jego były wiernem odbiciem Adamowskich utworów, z zachowaniem ich wad w kształcie figur, drzew i koni.

Widząc zadziwiające postępy w talencie syna, zaczął się stary Grottger kłopotać o środki dalszego kształcenia tak bogato przez naturę uposażonego dziecka. Nauczył go niemal wszystkiego, co sam umiał, a na wysłanie go w świat dla nauki, brakło zasobów; fundusze bowiem, otrzymane od Siemianowskiego, wyczerpał dawno, przejąwszy od opiekuna skłonność do wystawnego życia. Jako człowiek zacny, wykształcony i towarzyski, pociągał do siebie ludzi, miał wielu przyjaciół i znajomych, prowadził dom otwarty i serdecznie podejmował gości, na co mu z początku pozwalał pomyślny stan interesów, lecz umierając, nic nie pozostawił rodzinie, a już w ostatnich latach jego życia dawał się dotkliwie czuć brak zasobów na edukacyę dzieci. Ztąd też chętnie wyprawiał pan Józef Artura do Lwowa do rodziców żony, aby młodociany artysta mógł się przygotować do egzaminów u nauczycieli prywatnych, sam bowiem nie trzymał się wcale przepisanej w szkołach metody, lubo nauczył go z pewnością więcej, niż oficjalni pedagogowie. I tak chcąc dwunastoletniego chłopca zachęcić do pracy i wprawić w pisaniu, zasadził go do przekładu historyi powszechnej Rottecka; Artur przetłumaczył prawie całe dzieło w krótkim stosunkowo czasie, nie odrywając się od innych nauk i od rysunku. 

Również i we Lwowie obok nauki szkolnej uprawiał gorliwie sztukę, która mu się już stała nieodbitą potrzebą życia. Szczęśliwy wypadek zdarzył, że w tej samej kamienicy, którą zajmowała rodzina jego matki, mieszkał znany zaszczytnie artysta, Juliusz Kossak, który spostrzegłszy w czternastoletnim chłopcu niepospolity talent, udzielał mu bezinteresownie lekcyi. 

Rady i nauki, udzielane przez słynnego malarza koni, oddziałały zbawiennie na Artura, którego popęd do tworzenia coraz więcej odtąd wzrastał. Owoce jego muzy zwracały uwagę znawców i znajdowały zwolenników; wystawiano je zatem publicznie, aby sprzedane zapewniły ubogiemu kompozytorowi bodaj skromny zasiłek. Jednemu z tych utworów zawdzięczał on nawet znajomość ze zacnym Aleksandrem hr. Pappenheim, członkiem jednego z pierwszych rodów bawarskich, wówczas majorem, dziś generałem wojsk austryackich, który lubo wiekiem i społeczną pozycyą o tyle wyżej postawiony od Artura, przez długie lata był jego wiernym przyjacielem, wspaniałomyślnym opiekunem i mecenasem, a niekiedy odgrywał rolę opatrzności wobec dość lekkomyślnego w stosunkach życia młodzieńca... Grottger o Pappenheimie czyli Papciu, jak go poufale nazywał, mówił zawsze z najwyższa wdzięcznością, jak o ojcu i dobroczyńcy, do którego się przywiązał całą mocą swej szlachetnej duszy — hrabia, jak świadczy pięćdziesiąt przechowanych jego listów, postępował z artystą, jak z własnym synem , a na tem większe zasłużył uznanie, że w razie potrzeby nie skąpił mu surowych upomnień i gorzkich wymówek, wszelkich dokładając środków, aby nieco płochego chłopca sprowadził na właściwą drogę.

Dzięki uprzejmości czcigodnego generała, możemy własnemi jego słowy opowiedzieć historyę poznania i pierwszych jego stosunków z Arturem. „Było to na wiosnę 1851 — donosi nam w łaskawym, obszernym liście, gdy przechodząc obok handlu przedmiotów sztuki Jurgensa, spostrzegłem na wystawie obraz, który mnie uderzył śmiałą, prawie genialną kompozycyą, życiem i prawdą, jakiemi tchnęły liczne, umieszczone na nim figury ludzi i koni, wreszcie silną i żywą barwą, pomimo całe ubóstwo środkowy jakiemi rozporządzał artysta. Wszedłszy natychmiast do sklepu, kupiłem malowidło bez targu za bardzo niską cenę a zarazem spytałem ciekawie o malarza.

„Powiedziano mi, że jest to pierwsza olejna kompozycya czternastoletniego chłopca, imieniem Artura Grottgera, Ma ona 2' 3" szerokości, a 16" wysokości, znajduje się dotąd w moim zbiorze jako jeden z najulubieńszych obrazów, przedstawia zaś pogoń szlachty polskiej za Tatarami w chwili, gdy ci, złupiwszy kościół, puszczają go z dymem, a obciążeni świętym łupem, jak kielichami, świecznikami i monstrancyami, uchodzą z pośpiechem. W malowidle tem panuje ruch i życie, świadczące o nadzwyczajnym talencie młodego malarza, mianowicie konie narysowane tak trafnie i charakterystycznie, jak gdyby wyszły spod ręki skończonego artysty; słowem znakomity talent przebija już w tych pierwocinach talentu nicdorosłego chłopaka. Czułem się bardzo szczęśliwym, żem mógł nabyć obraz, a przedsięwziąłem sobie za jakąbądź cenę zapoznać się z jego twórca. Wkrótce spełniły się moje usilne życzenia. W Grottgerze odkryłem tak bogato uposażona, tak na wskoś poetyczna naturę, że postanowiłem usilnie przyciągnąć go do siebie i o ile możności stać mu się użytecznym. Jeźli mi się to do pewnego stopnia powiodło, wynagrodził mi wszelkie przysługi sowicie szczera i serdeczna wdzięcznością, jaką okazywał przez cały ciąg swego życia. Zauważywszy, że zdradza szczególną skłonność do koni, postarałem się obznajmić go z niemi teoretycznie i praktycznie. Udzielałem mu najprzód lekcyi jazdy w ujeżdżalni, nauczyłem go sztuki utrzymywania rumaka na wodzy, siodłania i innych rzeczy, należących do tego fachu, a mój uczeń pojmował wszystko tak prędko, chodził około konia tak zręcznie, że niebawem mogłem z nim wyjeżdżać w pole, co mu sprawiało niewymowną radość. Chociaż nie miał jeszcze lat czternastu, rozmowa jego tchnęła takiem życiem, taką żądzą wiedzy, spostrzeżenia czynił tak rozsądne i trafne, w całem zaś w zięciu swojem był tak miłym i skromnym, że stanowiło to dla mnie prawdziwą przyjemność błąkać się z nim przez kilka godzin po odludnych stronach. Pewnego razu — tego wypadku nigdy nie zapomnę, gdyż podczas całego dość burzliwego życia mojego, nigdy nie czułem tak dotkliwie tęsknoty, jak wówczas — pewnego razu, mówię, wjechaliśmy w jeden z wielkich i głębokich parowów, jakich tyle jest w okolicy Lwowa. Z początku mieliśmy drogę dobrą i wygodną; ale następnie zwężała się coraz bardziej, aż nagle dostaliśmy sie na stromą ścianę, wzniesioną po nad przepaścią. Jechaliśmy po tej ścianie dalej a dalej; nareszcie wielkie urwisko zatamowało nasz pochód. Niepodobna było zawrócić koni na stromej skale; nie mając więc wyboru, należało skoczyć z jednej ściany na drugą, zkąd już prowadziła ścieżka wzdłuż przepaści. Ale był to skok trudny dla biegłego i dzielnego jeźdźca, dla początkującego zaś ryzykowny a nawet niebezpieczny. Zatrzymaliśmy się przez czas niejaki, rozpatrując się w otoczeniu i rozważając, czy nie ma innego sposobu ruszenia w dalszą drogę, lecz widocznem było, że tylko ów śmiały i zdeterminowany skok zdoła nas wyprowadzić z kłopotu. Zapytałem Grottgera, czy nie brak mu na to odwagi, a gdy odparł, że nie czuje trwogi, skoczyłem naprzód, pouczyłem go, jak się ma zachować w stanowczej chwili i wstrzymałem oddech , oczekując z najwyższym niepokojem, co się stanie. Drżałem z obawy o niego, myśląc, jak byłbym nieszczęśliwym, gdyby upadł i złamał nogę nogę lub rękę. Odetchnąłem dopiero z głębi piersi, widząc, że rumak olbrzymim skokiem osiągnął bardzo szczęśliwie przeciwną stronę skały a młody jeździec siedział w siodle spokojnie i lekko, jakby mu przed chwilą nie groziło najmniejsze niebezpieczeństwo. Chwila ta sprawiła jednak na Grottgerze tak silne wrażenie i tak żywo utkwiła mu w pamięci, że po wielu latach wymalował akwarellę, będącą w posiadaniu mojego brata Ludwika, a przedstawiającą Czerkiesa, który skacze przez taką samą przepaść”.

Na wiosnę roku 1852 zdawał Artur sprawę ze swych wiadomości szkolnych w Stryju, zkąd na dwa dni przed imieninami ojca, bo 17 marca, pisał do „najdroższych sobie osób na świecie“: „egzamin składam jutro rano; zdaje mi się, że go zdam dobrze. Niczego mi nie braknie, tylko tego odżałować nie mogę, że nie będę w domu na 19 marca. O czemuż mnie tam nie ma!“.

Część lata tegoż roku spędził w Zagórzanach, w majątku państwa Skrzyńskich, głównie jak się zdaje, dla wzmocnienia wątłych sił, które mu wkrótce miały być bardzo potrzebne, gdyż jesienią rozpoczynał nauki w Krakowie. 

Pobyt na wsi wpłynął w istocie nader pomyślnie na stan jego zdrowia; donosi bowiem rodzinie pod dniem 25 września, że od chwili wyjazdu zdrów zupełnie, „ani go nawet gardło nie zabolało”.

List ten świadczy wymownie, jak silnie w młodym chłopcu rozbudzono były uczucia rodzinne, zwłaszcza przywiązanie do „najdroższego tatki i najdroższej mameczki“, nadto zaś daje niejakie wyobrażenie o systemie edukacyi w domu państwa Grottgerów: „Z bólem serca powiedzieć Wam muszę, że tego roku niestety, oko moje nie będzie Was oglądać, usta moje nie wpiją się w najdroższe na świecie, ucho nie usłyszy pieszczot rodzicielskich. Nie ucałuję Olesia, Jarusia i Mani. Ależ skoro przyjadę, to będę tak całował, ściskał, cieszył się, że aż zachoruje!“.

Przesyłając rodzeństwu podarki a siostrze nawet wiersz własnej kompozycyi na imieniny, stara się ich zachęcić do nauki i pracy. „Spodziewam się — mówi — że droga Manieczka mówi po francusku i gra, jak mama. Jakże się uciesze, gdy mi zacznie czytać Plutarcha a zagra uwerturę z Roberta Djabła, albo mazura Kątskiego. Toż to będę podskakiwał! Oleś powita mnie Rottekiem i zapewne będzie prowadził z niego dalszy ciąg z mego tłómaczenia.

Podobnie odzywa się później z Krakowa: „Jak tam z naszym domem i czy koniki zdrowe? Jak stoją interesa? Czy Musia gra na fortepianie i mówi po francuzku, bo ja ciągle z nauczycielem rozmawiam w tym języku. Czy Oleś się uczy? czy grzeczny? Mój drogi Olesiu, bądź grzeczny, ucz się dobrze i słuchaj, bo o to bardzo cię brat prosi. Jarusio czy dobrze się uczy, czy pamięta o rysowaniu i pięknie się sprawuje ?“

W Zagórzanach przyjemnie schodził czas Arturowi, bo był to dom wesoły i zawsze pełen gości, z pomiędzy których jeden szczególniej przypadł naszemu bohaterowi do gusta. „Dziś — donosi rodzicom — będzie tu książę Jabłonowski z Kobylanki, z żona i panom" Wielopolskim Janem. Książe doskonały na gospodarza i gościa; śmieje się, wesół, przytem strasznie energiczny. Jest to kapitan artyleryi z roku 1831, ten sam, który osobiście wymierzywszy działo, ubił owego białego konia, wysuwającego się na czele z lasu. Tatko o tem rozpowiadał”.

Ale mylilibyśmy się, sądząc, że młodociany malarz przysłuchiwał się tylko wesołym opowiadaniom księcia dokłamacyom niejakiego pana H., który recytował swoje poezye i dramata, i rozmowom innych gości — że bujał po łąkach i lasach, płużąc w słodkiej bezczynności wakacyjnych wczasów. Tak bynajmniej nie było. Słuchał on z religijnem uszanowaniem woli ojcowskiej, a ojciec zalecał mu pilność i pracę. „Dobrze ci się dzieje — pisał do niego krótko, jak się zdaje przedtem — mój drogi Aciniu, nawet bardzo dobrze, szanuj się i zachowuj stosownie do moich nauk. Ale tyś nasz dobry i poczciwy synek; mam więc pewne przekonanie, że to bez potrzeby powtarzam i przypominam. Byłeś w Rzeszowie kilka razy na jarmarku, widziałeś dużo rozmaitych scen, a może ci niektóre pozostały w pamięci; zrób przeto z tych reminiscencyi kilka illuminowanych szkiców “.

Schodząc do rad szczegółowych, zaleca Grottger synowi, ażeby rysując konie z natury, nie stawiał ich blisko siebie, „gdyż objekt blisko postawiony, nie da się należycie objąć okiem, i w rezultacie następują kłamstwa”.

List ojcowski kończył się temi słowy: „Bądź mi zdrów i wesół, a nie trać czasu Jak sumiennie słuchał Artur ostatniego upomnienia, dowodzi następujący spis jego utworów, dokonanych na wsi: 

1. Bielanka. Jest To leśniczówka i kilka chat nad strumykiem między górami i lasami. 2.Zagórzański zamek od północy. 3.Ulikuszowa, nad odnoga Dunajca. Robiłem z natury, powracając z Kościelisk, bośmy tam stanęli na noc pod namiotem. 4.Czorsztyn nad Dunajcem. 5.Widok na Białą i Palną, ale nie na tę Białą, co na Szląsku, tylko na Białą p. Eustachego Stadnickiego. 6.Na tle Karpat trzech strzelców-górali nad zabitą gemzą. 7.Leśniczówka, domek szwajcarski w Zagórzanach pod lasem. 8. Góral i wózek góralski wraz z zaprzęgiem. 9. Góral muszyński.

Z tej Muszyny — dodaje — zdjąłem i rozwaliny zamku Palocha. Nie brak mi innych drobnostek, ale o nich pisać nie chcę. To tylko donoszę, że do albumu ciągle coś przybywa; teraz n. p. rysuję ogiera Dziryta”.

Jak widzimy z powyższego spisu, Artur wylewał na papier wszystko to, czem się zachwycało jego oko, do czego rwały się pełna poezyi dusza i wyobraźnia młodzieńcza — słowem odtwarzał rodzimą przyrodę z siłą i przejęciem. Kształcąc się w ten sposób sam, był na najlepszej drodze, w myśl prawdziwych i pięknych słów Pola: „Trudno, żeby naród pokochał to, czego nigdy nie widział, żeby sądził o tem, czego nie zna. Idąc więc z dołu w malarstwie, potrzeba począć od tej natury, z którą naród wzrósł pospołu i pośród której żyje. Ta różność barw miejscowych, różnych okolic kraju naszego i tego całego planu, na którym naród swe dzieje rozwinął: jest istotną galeryą widoków przyrodzenia na olbrzymią skalę. Potrzeba je tylko ująć w ramy, zbliżać oku i umieć pochwycić tajemną ich mowę, te głoski pełne miłości, któremi rodzinna strona do swej dziatwy przemawia".

Przywykłszy od dzieciństwa do artystycznej swobody, wolny od maniery i pedanteryi szkolnej, gdy już po kilkuletnich usilnych ćwiczeniach rozwijał skrzydła do lotu, sadził, że i w instytucie, do którego miał wstąpić za dni kilkanaście, będzie się mógł kształcić w podobny, tylko doskonalszy sposób. Ozy w nadziejach tych nie dozna zawodu, zobaczymy zaraz…

Dziewiątego października wyruszył do Krakowa; w podróży zwracał baczna uwagę na piękne widoki, jakich nie braknie w tamtych stronach. „Wyjechałem — mówi — z kochanych Zagórzan o pierwszej w nocy. Ciemno i cicho było, kiedym opuszczał ten przybytek przedszczęścia mojego, a bardzo żal, żem nie mógł ostatniemi spojrzeniami przynajmniej pożegnać tego drogiego miejsca, które dopiero za rok widzić będę. 

„Jadać, widziałem ruiny zamku w Zakluczynię nad Dunajcem, w ślicznem miejscu, ale że deszcz padał i droga daleka, nie mogłem go sobie nawet odznaczyć. Widziałem także zamek w Wiśniczu, a raczej dwie warownie jeszcze z średnich wieków, ale z daleka (więzienia tamtejsze są zapełnione więźniami politycznymi) — także klasztor w Staniątkach, Bochnią, puszczą niepołomicką, a nareszcie piękne miasto Kraków. Odrysuję to moim drogim Matusi, Tatuńciowi i Dziadkom drogim “.

Myśl o pobycie w starym grodzie Krakusa, o uczęszczaniu do szkoły malarstwa, przejmowała go wielką radością; od dawna bowiem wzdychał do tej chwili, gdy w gronie towarzyszów zasiędzie na szkolnej ławie i pójdzie z nimi w zawody. Jakoż pierwsze dni, spędzone na nauce, nie rozwiały tych słodkich marzeń, lecz owszem najmilsze po sobie zostawiły wspomnienie. Stało się to zaś nie czyją inną, jedno zasługą profesora Władysława Łuszczkiewicza, który po powrocie z Paryża, gdzie się kształcił jako stypendysta szkoły krakowskiej, pod nieobecność dyrektora Stattlera przewodniczył uczniom podczas gdy sam dyrektor, jak zobaczymy poniżej, nie umiał w młodych adeptach sztuki obudzić ani zapału do pracy, ani sympatyi dla siebie, młody i wysoce intelligentny nauczyciel działał pod każdym względem nade zbawiennie na powierzoną swej pieczy młodzież. W zdaniu tem godzą się jednomyślnie wszyscy ci, co pośrednio lub bezpośrednio mieli sposobność przyjrzeć sie ówczesnemu stanowi szkół. Jeden z jej uczniów tak charakteryzuje szanownego profesora, który równie dzisiaj, jak przed dwudziestu kilku laty pracuje nad ukształceniem młodej artystycznej rzeszy: „Był to człowiek wysokiego wzrostu, o miłej twarzy i pięknej figurze; wyraz godności i szlachetności wyglądał z wszystkich jego ruchów. Z usposobienia łagodny, serce miał zacne, a z uczniami, jeżeli na to zasługiwali, postępował po bratersku. Z początku zaraz roku, zapytał nas wszystkich, co pragniemy malować, dostarczał modeli, szkole przyprowadził do porządku i prawie przez cały dzień pracował nad nami. Wykładał perspektywę, anatomią, udzielał rysunków wyższych i niższych, uczył malować. Nigdy w życiu inaczej o nim nie wspomnę, jak tylko z uczuciem poszanowania i wdzięczności, bo był to rzadki przykład poświecenia i pracowitości niezmordowanej. Zachęcał nas do ciągłej pracy słowem i przykładem ; w czasie też jego zastępstwa szkoła najwięcej postąpiła, za co niech go Pan Bóg darzy swoją łaską“.

Słowa powyższe wyjąłem z ułamkowego pamiętnika znanego zaszczytnie malarza, Andrzeja Grabowskiego znajdującego się w posiadaniu znakomitego humorysty, p. Włodzimierza Zagórskiego. Wszystko, co dalej mówię o krakowskiej szkole malarstwa, o ile nie przytaczam innego źródła, czerpię z tego pamiętnika, lub z ustnych opowiadań Grabowskiego

Łuszczkiewicz od razu poznał się na talencie Artura, wyróżnił go pochlebnie, okazywał mu życzliwość i wzbudził nawet między uczniami pewne uszanowanie dla wiele rokującego towarzysza, o którym czytali już w Dzienniku Literackim, że „bez żadnego prawie na wsi poprzedniego przysposobienia naukowego, robi ołówkiem i akwarellą nader trafne rysunki osób, koni, scen wiejskich, ruchów wojennych, wzbudzając podziw znawców i coraz liczniejszych tak szczęśliwego talentu wielbicieli“.

Z nietajoną radością, lubo bez pychy, donosi piętnastoletni artysta rodzicom o swoich sukcesach: „Pan Łuszczkiewicz, mój profesor, jest bardzo grzeczny dla mnie i zadowolony, bom mu zrobił w naturalnej wielkości jedną nogę męską, a drugą dziecięcą. Równie kontent z draperyi. „Idź tak dalej, a zajdziesz daleko“ — powiedział mi wtedy. Jego ojciec znów, dyrektor szkół technicznych, także się mną bardzo zajął. On to sprawił, że już teraz jestem w szkole malarstwa. Chcę pisać coś względem mnie do tatka i prosi, aby tatko przsłał skrypt, poświadczający, że dostałem stypendyum. Będę mu teraz kopiował hetmana Potockiego na koniu roboty Orłowskiego, „Prawda, że ty to zrobisz lepiej ?“ — powiedział mi ten tak surowy dla innych dyrektor. „Nie wiem“ — odpowiedziałem. Jestem w wielkich łaskach u niego; przysyłał już dwa razy po moje niebieskie album. Rysuję, a raczej maluję teraz Czerkiesów z dwoma schwytanymi jeńcami rossyjskimi. W szkole bardzo mnie lubią i prawią nawet, za jaki zaszczyt sobie poczytują, że jestem ich współuczniem... Cha! cha! cha! co się to teraz ze mną dzieje! To mnie prawie do śmiechu pobudza... Zdaje mi się jednak, że za rok czegoś się nauczę“.

Słowa powyższe wskazują, że pochwały starszych i uznanie rówieśników nie zawróciły głowy genialnemu chłopcu, że daleki od zarozumienia, sam się śmiał z przesadnej rewerencyi towarzyszów, obojętnie wspominał o artykule Szajnochy w Dzienniku Literackim p. t. Wczesne talenta (nr. z 1 maja 1852 r.) i jedynie poważną pracą zamyślał usprawiedliwić pokładane w sobie nadzieje.

„Bardzom tu szczęśliwy — pisał do rodziców — ale tak mam czas zajęty, że tylko w niedzielę mogę znaleźć wolna chwilę". W rzeczy samej musiał wtedy pracować bardzo pilnie, równocześnie bowiem uczęszczał do szkoły malarskiej i na pierwszy kurs tak zwanej techniki, a raczej wyższych szkół realnych. W obydwóch tych szkołach był zatrudniony z rana od godziny 8mej do 12tej. Po południu od 2— 4 brał w domu lekcye matematyki, języka francuskiego i niemieckiego, dwie godziny od 4— 6tej zapełniały znowu tak zwane rysunki wieczorne, resztę dnia zajmowały przygotowania. „Jest nas — pisze młody artysta — w szkole malarskiej 24. Rysujemy wszyscy razem, we dnie z gipsu, a wieczorem draperye na manekinach: jutro będziemy rysowali człowieka z natury. Zacznę także malować olejno, a za rok, może będzie tatko kontent, jak mnie zobaczy".

Donosi dalej, że będzie chodził na lekcye perspektywy i anatomii, niemniej na wykłady Józefa Kremera o historyi sztuki i żywotach sławnych malarzy. Prywatnych lekcyi matematyki udzielał mu młody Krzanowski, języka niemieckiego i francuzkiego niejaki Kowalski, o którym czytamy w pamiętnikach Grabowskiego: „Ten pan nauczyciel był z pochodzenia Niemcem, ale zakochawszy się w Polce, pannie Wojciechowskiej, wykierował się na człowieka i ze Szmid’a przedzierzgnął się na Kowalskiego". Po polsku mówił biegle, tylko zamiast i wymawiał zawsze y

Artur wśród swego nowego otoczenia czuł się zadowolonym i szczęśliwym. „Jestem — pisał — zdrów, żwawy, i prawdziwie Pan Bóg nademna czuwa. Mam mieszkanie wygodne, stoję razem z Hollerem, który ładnie gra na flecie i z małym Appencellerem. Dziś jestem zaproszony na obiad do matki pana Kownackiego, miłej bardzo staruszki, gdzie bywam dziwnie spokojny i kontent, bo tam się jeszcze przechowały dawna otwartość i skromność. Może przywiązałem się do nich dla tego, że tak kocham ich syna".

Nie po samych jednak różach stąpał młodociany malarz w Krakowie. Do szkoły malarstwa, o ile z początku podążał ochoczo, o tyle później chodził z niechęcią i jakby na pańszczyznę. Nie możemy go winić za tę niedbałość, bo nie z niego wyszła przyczyna niefortunnej zmiany. Dyrektor Stattler był jakby na to stworzonym, aby odstręczać młodzież od siebie i od sztuki, którą reprezentował. Za dowód jego pretensyonalności i braku taktu w postępowaniu z uczniami, niechaj posłuży następująca rozmowa pana dyrektora z Arturem, którą ostatni powtarza wiernie w liście do matki. 

— Twoja mama była tu? — mówił. — Była — odpowiedziałem. — A wiesz, że bardzo grzeczna! — Dlaczego, proszę pana dyrektora? — A mogła też przecie pofatygować się i podziękować mnie i panu profesorowi za łaski, które my tobie świadczymy.

„Ja oniemiałem" — mówi chłopiec, zdumiony słowami swego przewodnika, który jakby dla dopełnienia miary niedelikatności, dodał jeszcze: — Napisz mamie, że to nie jest bardzo grzecznie, bo mogła być u mnie... Osłupiałem — kończy boleśnie dotknięty syn pożegnałem go, a od tego czasu uważałem, że już inny był dla mnie".

Artystyczne stosunki dyrektora do uczniów nie były pomyślniejsze. Osobiście, po za pretensyonalnością i brakiem taktu, które to cechy tak jaskrawo występują na jaw w przytoczonej co dopiero rozmowie, nie był to zły człowiek; owszem, poczciwy i prawy, ożywiony niekłamaną miłością dla sztuki, w głębi duszy kochał szczerze młodzież, którą miał kierować, i w danym razie gotów by} nietylko wspierać ją nauką i radą, lecz nawet dzielić sie z biedniejszymi chlebem powszednim i groszem. Ponieważ wytykamy tu jego strony ujemne, słuszna więc, abyśmy także opowiedzieli zdarzenie, rzucające bardzo piękne światło na osobistość, która posiadała bezwątpienia niemałe zalety, i na innem polu mogła położyć wielkie zasługi, ale na nieszczęście nie posiadała warunków, potrzebnych nauczycielowi i przewodnikowi młodzieży. 

Andrzej Grabowski, podobnie jak tylu innych utalentowanych jego braci po pędzlu, w pierwszych latach artystycznego zawodu, walczył z krwawą nędzą, i zdecydowawszy się znosić bez jęku głód i wszelką niedolę byle tylko za tę cenę wykształcić się na malarza, cierpią w ponurem milczeniu. Nie mając za co kupić farb, nie tłómaczył sie z tego, a Stattler w przekonaniu, że włóczy kupno przez niedbałość i lenistwo, groził mu wypędzeniem ze szkoły, koledzy zaś naigrawali się z biedaka. Wierzył on w łaskę Opatrzności, czuwającej nad kwiatami i ptakami, i nie doznał zawodu, bo Opatrzność, jak sam opowiada, w najkrytyczniejszych chwilach roztaczała nad nim skrzydła swej opieki. Mając już czem opłacić najpotrzebniejsze przybory, stał się niezmordowanym w pracy. Malując po nocach obrazy świętych Pańskich dla chłopów okolicznych, zarabiał w ten sposób na życie — przez dzień natomiast pracował nad własnem ukształceniem. W południe, gdy inni uczniowie wychodzili na obiad i na rekreacyą, on posiliwszy się nędznym pokarmem, chwytał za ołówek lub pędzel i nie wypuszczał go z ręki, dopóki nie opadła ze znużenia. Pewnego razu wysilony robotą, zasnął nad obrazkiem, przedstawiającym wypchaną cyrankę. Stattler, do którego domu, na Wesołą, naprzeciw kliniki, po pożarze Krakowa przeniesiono szkołę malarstwa, zauważywszy, że Grabowski nie wychodzi w południe do domu, zdjęty ciekawością wszedł cicho do pokoju, a zobaczywszy, że winowajca leży w głębokim śnie pogrążony, obok niego olejny obraz na ukończeniu, opodal zaś na krześle suchy kawał chleba, sól w papierku i woda w dzbanku; rozrzewniony tym widokiem, poszedł po żonę i synów, aby im wskazać „los młodego malarza w Polsce. Dopiero wówczas zbudziwszy go, pochwalił zmieszanego niespodziewanym widokiem, a nie kończąc na czczych słowach, darował mu farby, przyrzekł modele i odtąd opiekował się nim serdecznie. „Bardzo często dawał mu ze swego stołu tęgiego sznycla, szklankę dobrego wina i przystojny kawał prądniczaka“. 

Serce więc i kieszeń otwierał niekiedy pan profesor dla uczniów, kochał sztukę i pragnął znaleźć dla niej zdolnych i natchnionych wyznawców, ale fatalnemi niestety były środki i sposoby, jakich zażywał do dopięcia tego celu. Profesorski jego charakter odźwierciadla się wiernie w rękopiśmiennym pamiętniku Grabowskiego, przejętego nieudaną wdzięcznością dla dyrektora, niezdolnego przeto do fałszu lub choćby przesady w przedstawieniu słabych stron dobrodzieja. Z całego zresztą, nieocenionego dla nas dziennika pana Andrzeja, wieje tak silnie duch szczerości i prawdy, że nie wahamy się uznać go za niepodejrzane, i owszem ze wszech miar wiarygodne źródło.

Stattler był przedewszystkiem entuzyastą w słowach, frazeologiem i deklamatorem w stylu patetycznym, u którego wzniosłe, abstrakcyjne idee i teorye, osadzone były na praktycznej mieliźnie. Zdawało mu się, że moralizatorstwem i szumnemi ogólnikami o sztuce, wzbudzi do niej zapał między uczniami, podniesie ich moralnie i intellektualnie, zrobi z nich wreszcie dobrych malarzy. Wszystkie te nadzieje zawodziły — i nie mogło być inaczej. Poetycko - patetycznych wylewów jego o naturze i sztuce, o artystycznem kapłaństwie i apostolstwie, po części nierozumiały młode i żywe, a z małemi wyjątkami dość puste głowy, słuchały zaś ich z roztargnieniem i uprzedzeniem, powziętem z góry, wreszcie z usposobieniem szyderczem. Niektóre też przemówienia szanownego dyrektora, przytoczone przez ucznia, przekonywają, że złośliwość mogła w nich znaleść wyborny materyał.

Za pierwszy swój obowiązek uważał Stattler wskazanie uczniowi „drogi prawdy, ale takiej prawdy, którą można widzieć tylko niewinnem, żadną teoryą niezbałamuconem okiem"... Rozpływając się nad niezrównanemi powabami i wdziękami natury, wzywał do jak najdoskonalszego odwzorowania ich za pomocą sztuki. „Kto chce mawiał — odtworzyć wiernie niepojęte cuda, ukryte w tajemniczem łonie przyrody, powinien być czystym w duszy i w sercu, bo inaczej prawdy nie ujrzy. Powinien naturę ukochać, umiłować ze wszystkich sił ducha i rozpatrywać się w niej z czcią najżywszą”.

Podobnie szczytnemi aforyzmami raczył do przesytu chłopaków wesołych, pochopnych do żartów i swawoli, lubiących obracać w śmieszność wyśrubowane morały i górne frazesy. „Czy panowie nie widzicie — prawił z trójnoga — tych cudownej piękności rzeczy, tych skarbów niezrównanych? tej harmonii kolorów, jaką wytwarzają rozpływające się światła i cienie? O zaiste, na to, aby zobaczyć, trzeba umiłować, trzeba ukorzyć się przed cudami, jakie są w każdej cząstce dzieła Bożego ukryte, aby zaś to, co się zobaczy, oddać godnie na płótnie, trzeba sie dobrze natrudzić i napocić. Można posiwieć i wiek cały przesiedzieć, a jeszcze nie wyśpiewać tej cudownej pieśni, tego hymnu chwały, który się co chwila wznosi pod sklepienia niebios od wszystkich stworzeń, składających hołd i cześć Najwyższemu!“

Zasypując młodzież gradem podobnych komunałów, sądził Stattler, że doskonale spełnia swe zadanie, a widząc, że jego słowa, jak groch odbijają się o ścianę młodych serc i głów, odwracał się od nich z goryczą, wyrzekając nieraz, że „perły“ rzuca przed wieprze.

Gdyby był lepiej znał tajniki serc ludzkich, zwłaszcza młodych, byłby do niej przemawiał naturalniej, z większą prostotą, byłby zwracał więcej uwagi na praktyczną stronę sztuki, zamiast bujać nieustannie w niedoścignionych sferach abstrakcyi. Po strzelistych dytyrambach na cześć ubóstwionej przyrody, kazał wprawdzie uczniom malować z natury, ale z natury martwej, wybierał zaś zwykle jakąś skorupę ze starego garnka albo rozbite jajko.

Jeźli nawet ten i ów młodzieniec słuchał z przejęciem dyrektorskich deklamacyj o przepychu przyrody, doznawał mimowoli przykrego rozczarowania, zestawiając szczytną teoryę z tak pospolitą praktyką. Nie dziw przeto, że złośliwi przedrwiwali nauczyciela, mówiąc, że z niego „bardzo romansowy chłopięcy skoro widzi cudowną harmonię" w potłuczonem jajku i słyszy „wzniosłą pieśń" w rozbitego garnka skorupie.

Innym językiem należało przemawiać do młodzieniaszków, z pomiędzy których znaczna część zaczynała dopiero nakładać farby na paletę. Trzeba było poskromić na pewien czas kaznodziejski zapał i wprzód poduczyć ich rysunku i malowania, zanim się zaczęło rozprawiać o cudach natury i o ogromnych, prawie niepokonanych zawadach, jakie malarzowi tamują przystęp do przybytku sztuki. Niezaprzeczenie, im kto więcej posiada talentu, tem wzrok jego bystrzejszy, tern więcej przeto dostrzega trudności w przenoszeniu na płótno rzeczywistych kształtów — tylko bowiem umysły tępe i płytkie niczego się nie lękają i o niczem nie wątpią. W tym samym stosunku młodzi malarze przy wstępie na artystyczną drogę, niewiele czują śmiałości do zaczęcia obrazu, a lękliwość ta, jeśli się z niej wkrótce nie otrząsnął, bardzo szkodliwie wpływa na rozwój ich talentu. Profesor więc na początek powinien poczytywać za swoja główną powinność: nie zastraszać ucznia, ale mu dodawać ochoty i otuchy. 

Stattler poczynał sobie inaczej; zamiast usuwać przed początkującym trudności, podnosił je owszem filozofowaniem swojem do olbrzymich rozmiarów, a przedstawiwszy biednej młodzieży w jaskrawych kolorach cały ogrom zadania artysty, kończył na czczych słowach, opuszczał zbałamuconą i zatrwożoną, niemal bez wszelkiej praktycznej pomocy. Dawszy uczniowi złomek martwej natury do ręki, np. kawałek spruchniałego drzewa, lub skorupę jaja, nie udzielał mu ani słowa objaśnienia, ani jednej specyalnej wskazówki, nie nauczył go, jak się ma zabierać do tej pracy, ale mawiał krótko i węzłów a to : „masz to albo owo i rób, jak widzisz". 

Jeżeli uczeń był obdarzony wrodzonym sprytem i talentem oryentowania się wśród rzeczy nieznanych, to radząc sobie własną intuicyą, powoli, niemal omackiem odszukiwał klucz do odtwarzania natury — odgadywał, jakim sposobem można ją zakląć i uwięzić na płótnie. Ale biada mu, jeżeli nieco skąpiej uposażony, nie wpadł sam na szczęśliwą drogę. Dyrektor, zamiast poprowadzić nieboraka, nie przestawał go prześladować zwykłemi morałami na temat, jak „trzeba patrzeć", jak „trzeba umiłować i ukorzyć się“...

„Mówił mi Stattler — opowiada Grabowski — że naturę źle widzę, a nie nauczył mnie nigdy, jak ją mam widzieć dobrze. Powiedziałby: wiernie naturę naśladować; to też naśladuję ją, aż do tego stopnia, iż wszystko, co zrobię z natury, jest brzydsze i gorsze, niż to , co maluję z pamięci, bo jest twarde i niewolnicze. Jeśli źle maluję, w znacznej części jego to wina, gdyż w samych początkach nie czynił nic wcale uwag; wegetowałem w szkole, postępując wedle własnego rozumienia i popędu, a nikt mi nie mówił, czy idę do Sasa czy do Lasa“.

Grabowski, jak się już wspomniało, wolny od uprzedzeń względem Stattlera, owszem, sam osobiście czujący dlań gorącą wdzięczność jako dla, człowieka, zastanawia się nad tem poważnie, czy nie robi źle, wypowiadając o nim takie zdanie, czy nie dopuszcza się przesady, wystawiając w tak jaskrawem świetle nieszczęśliwe skutki jego nauczycielskiej działalności — lecz po dojrzałej rozwadze przychodzi do przekonania, że sąd ten nie jest bynajmniej surowym. Daremnie rozgląda się wokoło, by znaleźć dobrze malującego lub rysującego ucznia Stattlera. Tych, co wyszli z pod jego ręki, nauczył on mądrze rezonować i ubolewać z pogarda nad społeczeństwem, które ich pojąć nie zdolno — słowem wbił ich w dumę i pychę, choć nieustannie prawił o pokorze…

Nie odmawiając Stattlerowi zasług, wymowy i podniosłego pojmowania sztuki, konstatuje, że nie dał uczniowi ręki wprawnej, nie rozwinął w nim strony technicznej, a zwracał uwagę na rzeczy, które dopiero malarz powinien zobaczyć. Ztąd to mawiano, że porobił ze swych uczniów skończonych pojęciem i rozumowaniem artystów a żadnego nie nauczył nosa narysować... „Najoczywistszy rezultat nauki szanownego dyrektora — mówi Grabowski — mam na samym sobie, bo oka ani nosa uczciwie narysować nie potrafię, a w pewnych chwilach zdawało mi się przecie, iż coś umiem. A jakżeż mogło być inaczej, kiedy w pierwszym roku powiedział mi z dziesięć słów, i dopiero, gdy w drugim roku odkrył, iż sam tajemnie, wedle własnego widzimisię, maluję w obiadowej porze, powiedział ogólnikowo: „dobrze, dobrze, tylko dalej — zobaczymy później co to będzie“ a nie wskazał mi, jak się mam zabierać do pracy, tylko prawił i prawił o wielkości i piękności powołania artysty, że aż się przewracało w głowie. Jeżeli kiedy zarzucał coś któremu z nas, to chyba mawiał, że: „maluje w taki sposób, którego on nie pochwala, lecz owszem uważa za niegodny człowieka duchowego"... 

Bliższego sformułowania zarzutu, szczegółowego wytknięcia błędów, i wskazówki, jak ich unikać należy, oczekiwałoby się daremnie.

Jednego przecież specyalnego prawidła przestrzegał Stattler pilnie, ale i tu, lubo postawiona przezeń zasada ogólnie biorąc, była słuszna i trafna, w zastosowaniu do szkoły chybiała celu i nie mogła wydać pożądanych owoców. Zalecał on gorliwie za wzór w kolorycie szkołę wenecką, jako najdoskonalszą pod wzgledem czystości i mocy barw; ztąd też nie pozwalał młodzieży używać białej farby, utrzymując słusznie, że ta zmniejsza moc i odejmuje wszelkim innym kolorom lekkość i świetność. Do tego przepisu nie stosowali się jednak uczniowie, używali owszem tyle białej farby, ile im było potrzeba, zarówno do świateł, jak do cieni, a Grabowski słusznie ich z tej winy rozgrzesza, mówiąc: „Uczeń, zaczynający malować, powinien mieć na uwadze naturę czyli główny charakter koloru, to jest powinien się starać o oddanie jak najodpowiedniejszej barwy tego przedmiotu, który naśladuje, ale nie zgadzam się na to, aby dla czystości, mocy lub lekkości miał uchybić prawdzie trudno bowiem żądać, ażeby przy pierwszem uchwyceniu pędzla zdołał wydobyć kolor naturalny, mocny i czysty, co bywa dopiero wynikiem niesłychanej w prawy i znajomości farb. Nadto chcąc posiąść ową moc i czystość, trzeba już poprzednio znakomicie rysować , bo w jednej i tej samej chwili myśleć o tylu rzeczach, jak o rysunku, o proporcyi, o charakterze przedmiotu, wyrazie, czystości, stopniowaniu świateł i cieni i mocy naturalnego koloru —  jest zadaniem nawet dla skończonego artysty olbrzymiem — od początkującego zaś młodzieńca bezwarunkowo tego wymagać nie podobna".

Najlepsza miarą wartości jakiejkolwiek instytucyi, bywają jej owoce. Szkoła malarstwa w Krakowie pod zarządem Stattlera, jak wiemy, nie może się pochlubić, aby wydała choć jednego znakomitego malarza, nawet w mniej Wysokiem i szlachetnem znaczeniu wyrazu; bo uczeń, jak trafnie mówi Grabowski, „jeśli nie artystą, to przynajmniej tęgim rzemieślnikiem powinien wyjść z ręki mistrza — a możemy dodać z faktami i imionami w ręku, że zagrzebała na wieki niejeden prawdziwy talent. 

Patetycznie wygłaszane prelekcye dyrektora rozwijały niektórym uczniom głowę, dzięki talentowi, skłonną do marzeń, ale nie rozwijały ani zdolności, ani nawet technicznej wprawy. Marzyli biedni o niebieskich migdałach, a czas niepowstrzymany uciekał, zostawiając ich ukołysanych, na tern samem miejscu. Z upływem lat uczuwali coraz więcej potrzebę chleba i stanowiska, które odpowiednio do owych pysznych marzeń, powinno było być wysokiem.

Ale złudzenia i mrzonki, które obałamucały zarozumiałą głowę, nie chciały się żadną miarą spełnić a twarda rzeczywistość zaglądała w oczy niemiłosiernie. Nieuchronnem następstwem tego smutnego stanu było straszne zwątpienie, które ogarnąwszy najzdolniejszych, jednych zniewalało do obrania innego zawodu dla zapewnienia materyalnego bytu , innych przyprawiało o utratę zmysłów lub nawet popychało do samobójstwa. Przykłady, jakie z pośród swoich towarzyszów lub poprzedników wymienia Grabowski, są bardzo znaczące. „Na rok przedemną — są jego słowa — należał do uczniów szkoły krakowskiej niejaki Janikowski, którego roboty wiele obiecujące pokazywał nam Stattler jako wzory pracy i zdolności, życząc, abyśmy jak najprędzej osiągnęli równy stopień doskonałości. Mnie się te roboty bardzo podobały; więc pytam: Dlaczego Janikowski nie uczęszcza dalej do szkoły, skoro już stanął tak wysoko? Ale profesor odszedł, nie dawszy mi odpowiedzi. Postanowiwszy bądź co bądź dotrzeć do źródła prawdy, pytam drugi raz, czy był on pracowity? Wtedy dyrektor wystąpił z wielkiemi pochwałami dla Janikowskiego; że był pracowity, pilny, że podobnie jak ja nie chodził na obiady, tylko pracował dalej, zjadłszy kawałek chleba. Nie pojmowałem, dla czego tak wzorowy uczeń porzucił szkołę, a Stattler nie spieszył z wyjaśnieniem sprawy. Wypytywałem ciekawie o człowieka, którego los żywo mnie Zajął — pragnąłem go poznać i wybadać, dlaczego zerwał ze sztuką, mogąc zostać znakomitym malarzem. I przyszło mi to bez trudności. Janikowski był na praktyce u malarza pokojów! Dowiedziawszy się o tem, ledwiem nie zemdlał. Poszedłem do niego. Na zapytania moje odparł, że przesiedziawszy osiem lat w szkole, nauczył się siedzieć, z czem mu teraz dobrze... Nie zadowoliła mnie ta zimna i ironiczna odpowiedź. Dopiero gdy spojrzałem na twarz jego, zarumienioną od wzruszenia i spostrzegłem dwa strumienie łez, spływających z jego niebieskich oczu — o, wtenczas uczułem, co on cierpi i ile mnie jeszcze cierpieć potrzeba!...

„Później opowiadali mi znajomi i krewni Zyglinskiego, który był również uczniem naszej szkoły, a podobnie, tylko jeszcze gorzej, skończył swoją artystyczną karyerę. Bo Janikowski upadł na duchu i zwątpiwszy o sobie rzucił, się do pracy, która mu chleb przyniosła — Żygliński zaś, poddawszy się także zwątpieniu, a zagrożony nędzą, chodził i marzył — marzył i wzdychał, był zaś zbyt wybujałym, aby się wziąć po prostu do rzemiosła — ani też nie stał na tym stopniu rozwoju, aby ludzie możni zażądali od niego roboty. Najdotkliwiej dręczyła go myśl, że nawet sam sobie nie wystarczał, bo nie miał dostatecznej wprawy i znajomości sztuki, aby wylać na płótno to, co czuł i  marzył, a co przybrał w formę słowa, wydając w Krakowie swoje poezye. Mocując się ze zwątpieniem, zwaryował — i dokonał tak wcześnie marnego dla świata, a nędznego dla siebie żywota“.

Oprócz tych ofiar nie brakło innych, a do pomnożenia ich liczby przyczyniała się niepomiernie owa niefortunna metoda ćwiczenia uczniów wyłącznie w malowaniu z martwej natury, mająca oprócz innych i te niedogodną stronę, ze nie dozwalała uboższym zabezpieczyć się pędzlem przeciw groźnemu niedostatkowi. „Któż bowiem — czytamy wielokrotnie we wspomnianym pamiętniku — kupi obrazek, przedstawiający skorupy z jaj, albo cebule, albo kości ludzkie lub wreszcie kawałek pomiętej bibuły. Kogoż skruszą podobne przedmioty? Może zwróciłyby czyją uwagę, wykonane przez skończonego artystę, ale nie jako studyum początkującego i nieznanego chłopca. Gdyby nam wolno było wybierać do ćwiczeń co innego, możeby ocalał niejeden talent, zatracony dziś niepowrotnie. Niejaki Piotr Pluciński, chłopiec ubogi, ujmującej w pożyciu dobroci i słodyczy, pełen świętego ognia dla sztuki i wysokiego poczucia obowiązku, bo żywił starego ojca z lekcyi, których udzielał po nocach uczniom gimnazyalnym, przez trzy lata zaprawiał się w podobnych exercycyaeh. W końcu przyciśniony biedą, poszedł do apteki na praktykanta, sądząc, że tam znajdzie czas do malowania, z którem, jak mawiał namiętnie, tylko razem z życiem się rozłączy. Ale na nieszczęście stało się inaczej: wszedłszy do apteki musiał w kąt rzucić pędzle. Kosztowało go to bardzo wiele; gryzł się i martwił, aż wreszcie zachorował — i w gorączce, podczas której zdradzał rozpacz, że nie może zostać artystą, poderżnąwszy sobie gardło, skonał“...

W ogólności moralna atmosfera szkoły nie była najlepszą. Wiał z niej jakiś zły duch — między uczniami brakło zupełnie poczucia solidarności i koleżeństwa. Górowały między nimi dwie partye: szyderców, którzy drwili bez litości z uboższych i mniej zdolnych — oraz zarozumialców, którym się zdawało, ze na skrzydłach oratorskiej weny dyrektora, wzlatują w niebo wybrańców sztuki, i wracają skończonymi malarzami... Szczęściem dwa te stronnictwa nic obejmowały jeszcze w swe zaklęte koło całej młodzieży szkolnej; obok nich spokojna i wytrwała praca, idąc tylko za popędem własnego natchnienia, postępowali po trudnej drodze artystycznej, młodzieńcy zarówno dalecy od skłonności do szyderstwa, jak od zarozumienia.

Naczelne między nimi miejsce, jakeśmy już zauważyli, zajmował Artur. Ale w takiej szkole, jak ówczesna krakowska, i pod takim dyrektorem, jak Stattler, o których z umysłu rozpisaliśmy się przydłużej, aby uzasadnić wypowiedziane o nich zdanie, nie rysować postaci bez tła i otoczenia, oraz podać drobny przyczynek do dziejów polskiej sztuki, o których dotąd nikt nie myśli nie mógł on sie rozwijać należycie. Ojciec uczył go, jak uczyli starzy mistrze swych uczniów, jak że użyjemy pospolitego, lecz prawdziwego porównania jak uczy lis swoje dzieci; nie dziw przeto, że z dawniejszej swobody dostawszy sie pod ciężkie jarzmo pedantycznego deklam atora, opuścił skrzydła , zamiast je szerzej rozwinąć, i zraził się do oficyalnej nauki. Dawniej spotykały utalentowanego chłopca serdeczne, zachęcające pochwały, oddziaływając nań bardzo zbawiennie, popychając do dalszego kształcenia się, do tem gorętszej i wytrwalszej pracy — wady i usterki wytykano mu szczegółowo, praktycznie, nie wsiadając na wielkiego konia estetycznomoralnej frazeologii. Jakżeż odmiennej natomiast metody trzymał się Stattler! Kazał mu on pewnego razu wyrysować z natury nogę ludzką. Młodzieniec narysował, jak umiał, lecz nie zadowolił dyrektora, który może tem dotkliwiej postanowił upokorzyć malca, że spostrzegł, jak go ceni i lubi Łuszczkiewicz, jak go poważają towarzysze, jak przedwczesna aureola otoczyło młodociane skronie jedyne wtedy na cała Galicyę czasopismo literackie. Może powziął przekonanie, że dla ocalenia wychwalanego chłopca od artystycznego upadku, należy działać na niego we wręcz odwrotnym kierunku, należy go ganić i wmawiać w niego, że niczego porządnie nie umie. Zawstydził więc biednego, zarzucił mu, że się puszcza na wielkie rzeczy i trudne temata, nie umiejąc sprostać najmniejszym i najłatwiejszym, że w jego próbach razi brak prawdziwie artystycznego ducha i godności — z czego wszystkiego wynika, że okrzyczany talent kieruje się na manierzystę, jakich anioł Boży mieczem ognistym z raju sztuki wypędza... 

Pan dyrektor, nie posiadając źdźbła pedagogicznego zmysłu, sądził, że takim sposobem skruszy i na dobrą drogę sprowadzi zbłąkaną, jak mu się zdawało, owieczkę. Ale jak zwykle, tak i teraz zawiódł się stanowczo. Artur zasypany gradem bolesnych zarzutów, czując, że nie zasłużył na nie — bo i sam już zdobywszy pewną miarę do ocenienia swych sił, i opierając się na zdaniu prawdziwych znawców, wiedział, że coś umie — zniechęcił się ostatecznie do przewodnika, którego nastrój deklamatorski nie przemawiał już wprzód do jego serca i głowy; zaczął przeto stronić od szkoły, do której nic go nie nęciło. Ale jak młody słowik, zaprawiany do śpiewu przez ludzi, uciekłszy z klatki, nie zaniedbuje talentu, którym go natchnął Twórca wszech rzeczy, lecz owszem na swobodzie tem świetniej go rozwija, podobnie nasz młodociany malarz, zerwawszy serdeczną nić, jaka go początkowo łączyła ze szkołą, z tem większym zapałem kształcił przyrodzone zdolności. 

A pęta niewoli szkolnej dla tak żywego, jak Grottger umysłu, niemniej były uciążliwe, jak więzienie w klatce dla przywykłego do wolności ptaka. „Każdego, kto miał więcej polotu — czytamy w nieocenionem źródle — Stattler tak szczelnie trzymał na jednem miejscu, tak męczył i tyranizował martwą naturą, że trzeba było nadzwyczajnej wytrwałości, by wśród podobnych warunków wytrwać całe lata”. Artur nie był zdolnym cierpieć długo podobnie przykrego położenia, zwłaszcza gdy na dobitek przyszło mu znosić gorzki chleb upokorzenia. Nie chcąc zakrwawiać serca ukochanym rodzicom, nie wystąpił ze szkoły, ale postawił ją na drugim, dalszym planie! Braterski związek łączył go wówczas z Grabowskim. Obydwaj malkontenci, rysowali i malowali, jak im własny popęd i artystyczny instynkt dyktowały, obydwa wybiegali na studya pod Zwierzyniecki klasztor, gdzie rysowali wierzby i różne widoki, a potem w długie, księżycowe wieczory chodzili, dumali, marzyli, i nieraz pod wpływem uroczych rojeń, co im rozrywały pierś młodzieńczą, rzucali się sobie nawzajem w objęcia i płakali, sami nie wiedząc czemu…

Zostawali wtedy pod czarem radośnego upojenia, nieokreślonej miłości dla sztuki, dla wszystkiego, co dobre i piękne — miłości, wobec której bladły i gasły wszystkie sentymenta do kobiet, lubo, jak wiemy, bardzo już wcześnie zakradły się do dziecięcego niemal serca i pacholęcej wyobraźni Artura.

To zrazu tak szczupłe, bo tylko z dwóch osób złożone kółko, powoli rozszerzało się i rosło. Wstąpił do niego Zdzisław Suchodolski, którego ujmująca powierzchowność i towarzyskie przymioty ściągnęły niebawem innych ochotników. Ojciec p. Zdzisława, słynny malarz z Warszawy, January Suchodolski, zwiedzając szkołę krakowską, wyróżnił zaszczytnie Grabowskiego i jego przyjaciela. 

— Dostąpiłem — zapisuje pierwszy, tego zaszczytu wraz z Grottgerem, że nam obydwom uścisnął ręce i poklepawszy po ramieniu, powiedział: Bardzo dobrze — tylko dalej, a z równem zamiłowaniem, jak dotąd. 

Pan Zdzisław, już jako student wszechnicy Jagiellońskiej, chciał korzystać z wieczornych rysunków szkoły malarstwa. Sprawiło to niemałe wrażenie na uczniach, którym nadto zaimponowała sama postać przybysza. „Miał on — opowiada Grabowski — twarz nadzwyczaj regularnych rysów, przypominających greckie antyki, wzrost okazały, włosy gęste, ogromne i na wzór całej figury, fantastycznie ułożone, a raczej rozczochrane — jakkolwiek zaś na pierwszy rzut oka trącił fantazyą, dziwactwem i fanfaronadą młodych niedoszłych artystów warszawskich, przywykłych do nadrabiania miną, gdy w głowie pusto, miał jednak w sobie coś pociągającego a w jego szlachetnej twarzy przebijało uczucie zacne i szlachetne". 

Wszedłszy do szkoły po raz pierwszy w płaszczyku hiszpańskim, udrapowanym fantastycznie, w całej krasie swej męskiej urody, spoglądał z pewnem uczuciem wyższości na niedorosłych po większej części uczniów, ale przekonawszy się wkrótce, że niektórzy z nich sercem i głową bardzo mu blizcy, choć dalecy wzrostem, zawiązał z nimi stosunki blizkie, prawdziwie koleżeńskie. W obszernej jego pracowni nieustannie w raz z nim byli czynni Grabowski i Grottger. Ostatni w ulubionej, spiczastej czapeczce na głowie, tworzył tutaj, podobnie jak dawniej bitwy, sceny zbiorowe, wycieczki na Tatarów, lub też studyując Puffendorfa, którego zawdzięczał znanemu zbieraczowi starożytności, Dutkiewiczowi, rysował potyczki ze Szwedami całe szeregi figur charakterystycznych w malowniczych strojach. 

Nie wiele czasu upłynęło, a sława tej skromnej pracowni rozeszła się po mieście tak dalece, że zaczęli ją odwiedzać luminarze Krakowa, jak Pol i Siemieński, książę Władysław Sanguszko zaś kupił od Artura podjazd lekkiej chorągwi husarskiej wraz z rycerzem, pijącym z hełmu. Przyszedł także i profesor Łuszczkiewicz, pochwalił uczniów, którym szczerze sprzyjał, a nazajutrz powiedział w szkole:  — Oto siedzicie tutaj i pracujecie bez rezultatów, a oni czynią znakomite postępy.

Nasi młodzi malarze pracowali i bawili się wspólnie; w jaki zaś sposób spędzali wieczory, wskazuje skreślony piórem Grabowskiego. wyborny opis recepcyi u właściciela hiszpańskiego płaszcza i rozczochranej czupryny. 

„...W mieszkaniu Suchodolskiego na drugiem piętrze duży stół obficie zastawiony; ale jakaż to zastawa, jakżeż to malowniczo! jaki tu przepych studenckiej fantazyi! W mniejszej połowie dość obszernego pokoju stół, w braku obrusa nakryty czystem prześcieradłem — na stole dominuje głowa z gipsu Apollina belwederskiego, na niej niby woal, zarzucona chustka, udrapowana prześlicznie. Lubo stara, miała ona nie małą cenę — był to jeszcze zabytek po jednej z dawnych matron, dany wnukowi dla zabezpieczenia szyi przeciw zaziębieniu. Głowę Apollina otaczało mnóstwo cygar i tytoniu, cukier w kawałach, na jakimś rysunku rozsypany — szeregiem ustawione talerzyki z serem, rogalikami i szynka, a dokoła szklanki, przeznaczone na wieloraka służbę, bo do płukania pędzli przy malowaniu akwareli, do picia wody, herbaty i kawy... Była na tym stole istna rzeczpospolita, gdyż z pomiędzy przysmaków studenckiej herbaty wyglądały gdzie niegdzie ołówki, wiszery, pędzle, farby i cybuch. Wszystko to oświecone było lampa nakryta, której przytłumione światło starczyło tylko dla samego stołu, reszta pokoju tonęła w cieniach... Suchodolski dmuchał w samowar, a rozżarzone węgle dziwnie czerwonym odbłyskiem malowały wdzięczną jego twarz i fantastyczna fryzurę. Przy oknie stały sztalugi z obrazkami, na lewo otwarta szafa, z której wygi a dała koszula w towarzystwie ręcznika, pociągając za sobą bajowe pantalony — widocznie, aby zwrócić na siebie uwagę naszych bótów i użyć przechadzki na około pokoju. Na drzwiach szafy siedziała sowa na samej szafie leżała trupia głowa, spoglądając na cały pokój z przerażająco badawczym wyrazem… Na prawo od szafy stało łóżko; przy niem drugi stół, zarzucony książkami, papierami czystemi i zaiysowanemi. Uzupełniało ten studencki porządek kilka krzeseł nadpsutych, pojedynczo, samotnie rozstawionych po różnych kątach pokoju. Gdyśmy się poschodzili, a herbata zabłysła w szklankach, wszczęła się pogadanka wesoła i ożywiona; wszyscy bowiem byliśmy w dobrych humorach. Było nas pięciu: Prejsendanz Franciszek, uczeń uniwersytetu, Brzostowski Adam, uczeń piątej klasy liceum św. Anny, Grottger Artur, gospodarz i ja. Na pięć szklanek mieliśmy dwie łyżeczki; więc kto nie chciał czekać na łyżeczkę, mieszał herbatę pędzlem lub ołówkiem... Bawiliśmy się wyśmienicie, jedząc i pijąc, ale po wychyleniu ostatniej szklanki herbaty, trzeba było dopiero widzieć, jak się bawiła młodzież! Najprzód każdy z kolei musiał się czemś popisać: więc jedni rysowali z fantazyi kredą na tablicy, na ten cel przeznaczonej, inni opowiadali prozą, deklamowali, improwizowali wiersze lub mowy, śpiewali itp., a kończył się wiepoważną pogadanką o charakterach ludzkich, o sztuce, literaturze lub historyi. Wieczorki te powtarzały się dwa razy tygodniowo; codzień zaś Prejsendanz czytał jakieś dzieło, a myśmy słuchali, obsiadłszy stół naokoło, każdy przy jakimś rysuneczku. Rozprawy, toczone następnie o przeczytanej książce, bardzo zbawienne wpływały na wyrobienie zdań naszych”.

Podpatrzywszy wieczór u Suchodolskiego, posłuchajmy jeszcze zwięzłej charakterystyki jego gości, „Prejsendaz Franciszek - poucza nas pamiętnik Grabowskiego — był to człowiek prawie już skończony, ai przystojny, z twarzą ujmującą. Brunet o oczach niebieskich pełnych wyrazu i jakiegoś serdecznego spokoju, wąsy miał duże i piękne, wzrost wysoki, ruchy poważne i wdzięczne.

“Drugi Grottger, Lwowianin chwat chłopak i doskonały do zabawy, przystojny, sprytny, obdarzony ogromnym talentem i w rysowaniu z pamięci. Brzostowski, szczupły, elegancki i więcej niż piękny chłopaczek, o twarzy prześlicznej jakby zdjętej z obrazu Greuza. Dobrze wychowany, delikatny z nader salonowemi manierami, ubrany więcej niż starannie, z gustem wytwornym, wyglądał jak kosztowne cacko, wzięte z salonu pięknej damy. Przytem był bardzo religijny, pełen szlachetnych uczuć serca, czystego i niewinnego lubo równie jak on sam misternego, a więc słabego... Co mi się w nim szczególnie podobało, to, że mając tytuł hrabiowski, a co większa, urodzony z księżniczki Ogińskiej, kobiety bardzo dumnej i przez nią wychowany, nie przejął jednak od niej ani źdźbła rodowych uprzedzeń.”

Nie należy sądzić, ażeby nasi znajomi prowadzili życie rozrzucone i samowolne; przekonani owszem o potrzebie pewnego porządku i ładu, postępowali wedle jasno i dokładnie zakreślonego programu. Mieli godziny przeznaczone na ubieranie się i śniadanie, chwile pogadanki i zabawy, godziny milczenia i rysowania. Każdego dnia regularnie pod wieczór rąbali się przez dwie godziny, co wszystkim sprawiło radość niewymowną. W rycerskiej tej zabawie uczestniczyli zwykle pp.: Brzozowski Adam, Stadnicki Jan, obecnie poseł. Tarnowski Stanisław ze Śniatynki. U Grabowskiego rąbanie stało się namiętnością, zagłuszającą wszystkie inne uczucia; był on wówczas jak gdyby tylko ręką, uzbrojoną w szablę... I Grottger lubił bardzo zmierzyć się z przyjacielem; stanowiło to dla niego najprzyjemniejszą rozrywkę po pracy, ale żadna namiętność, nawet słabość do kobiet, nie górowała w nim nad miłością dla sztuki. 

Rzecz prosta, że serce jego nie mogło próżnować w porze, gdy się zwykle pierś młodzieńcza silniej wznosi i otwiera dla tkliwszych uczuć. Zapłonął wówczas jednym z najczystszych i najtrwalszych w swem życiu zapałów dla prześlicznego dziewczęcia a przyznać trzeba, że wybór przynosił zaszczyt dobremu gustowi artysty. Podczas gdy do chwili ostatniego, najgłębszego pokochania osoby, z którą jedynie śmierć nie dozwoliła mu się połączyć — głowa jego zapalała się pod wpływem ulotnych wrażeń, a przed rozigraną imaginacyą przesuwały się twarzyczki kobiece, goniąc jedna za drugą; uczucie dla panny Halki było serdeczniejsze, szlachetniejsze, i nie prędko się zatarło. Znajomość z nią zawdzięczał Lucyanowi Siemieńskiemu, który wprowadził go do domu Eugeniusza hr. Dz., podobnie jak do kilku innych znakomitych domów. Ujrzawszy na jednej z wizyt prześliczną córeczkę gospodarza, dzisiejszą panią P., wówczas jeszcze przybraną w krótką sukienkę, z włosami obciętemi i ujętemi w siatkę, uczuł silniejsze uderzenie w piersi. Młodzinchną „Halkę” uważano jeszcze za dziecko; to też Artur bawił się z nią jak z dzieckiem, chodził w jej towarzystwie na wiśnie a choć patrzył na ukochaną, jak na obrazek świętej, niczem zgoła nie dał poznać uczucia, jakie go przejmowało — i jeśli młoda panienka wiedziała, co się dzieje w sercu młodego malarza, odgadła to chyba instynktem, właściwym płci niewieściej.

Skłonność te Artura odkryło jednak baczne oko przyjaciół, lubo i przed nimi taił ja starannie; zawstydził się więc bardzo, gdy w jednym z jego obrazków treści romansowej, przedstawiającym młodego rycerza w chwili, kiedy wykrada pannę, dopatrzyli się podobieństwa do samego artysty i do panny Halki. 

Oprócz wymienionych już osób, koło najbliższych znajomych Grottgera składali wówczas pp.: Ludwik Wodzicki, dzisiejszy marszałek sejmowy, ś. p. Władysław Tarnowski, Stanisław Tarnowski, dzisiejszy profesor, Izydor Jabłoński, Tadeusz Piliński i inni. Niemal każdy z nich otrzymymał artystyczny lub literacki przydomek, i pod tym pseudonimem więcej był znany, aniżeli pod właściwem imieniem. I tak Suchodolskiego nazwano Salvatorem Rosą. Jabłońskiego Buonarottim, Grabowskiego Tycyanem... Rzecz charakterystyczna, że najskromniejsze nazwy przypadły w udziele dwom ludziom, którzy się wznieśli wysoko ponad poziom swego artystycznego otoczenia i sami jedni doczekali się europejskiego rozgłosu, to jest Grottgerowi, nazwanemu Wuwermanem lub Krosteczką i Matejce, Matiarkiem. Ostatni zostawał z naszymi znajomymi w życzliwych stosunkach, wychodził z nimi na exkursye — ale trzymał się od nich nieco zdała, gdyż cichy i milczący, nie harmonizował z ta wesoła i po trochu hulaszczą rzeszą…

Sam Grottger żwawy, rezolutny, ochoczy do facecyi i żartów, był wtedy oględniejszym i oszczędniejszym, aniżeli towarzysze, czego później nie było można o nim powiedzieć. W pomyślniejszych chwilach, gdy kieszenie były dość pełne i nie brakło cygar, przemyślny i pamiętny o jutrze Artur, zbierał niedopalone kawałki cygar i kładł je na piec, podnosił rozrzucone cenciki i składał na szafie, jako zapasik na czarne godziny. Jakoż, kiedy przed pierwszym każdego miesiąca podobnie jak u rolnika na przednówku, zapanowała groźna pustka w studenckiem gospodarstwie, wydobywał z za pieca resztki cygar, zdejmował z szafy centy, a wówczas koleżkowie błogosławili oględność przyjaciela. Pierwsze pokrajane na tytoń palono we fajce z wielkim gustem, drugie, na samym schyłku miesiąca stanowiły bardzo pożądany nabytek.

W wolnych chwilach , bywał Grottger tak w wymienionych już wyżej domach, jako też i u państwa Hoszowskich i Polów — niekiedy wyjeżdżał na krótki czas nawet po za mury miejskie, n. p. na wieś do państwa Konopków. 

W czasie pobytu w Krakowie latem r. 1853 spotkał go cios nad wyraz bolesny: stary Grottger zamiłowanie koni przypłacił życiem. Ulubiony jego koń, ugryziony przez wściekłego wilka, dostał wścieklizny. Zwracano na to uwagę pana Józefa, który jednak nie bacząc na przestrogi, chodził około swego faworyta. Ugryziony wskutek tej nieostrożności w rękę, przez kilka miesięcy męczył się w strasznych cierpieniach, zanim wyzionął ducha. 

Pod wrażeniem niebezpiecznego stanu, w jakim się znajdował ojciec, pisze Artur Grottger 30 czerwca 1853 roku: „Smutny jestem, bo nie można być wesołym, podczas gdy najdroższy ojciec złożony na łożu boleści. O drogi Ojcze, dużo już łez za Twoje zdrowie wylałem, długo się modliłem za Ciebie, i mam nadzieję, że Bóg, ten najdobrotliwszy Ojciec, zlituje się nad nami". 

Po zdaniu egzaminu, za dni kilkanaście pospieszy do domu, aby osobiście pielęgnować chorego. „Serce moje — mówi dalej z tem uczuciem głębokiej miłości dla rodziców i serdecznej religijności, jakie go cechowało — jest zbyt małe, aby zdołały pomieścić te bole, jakie, Ty Ojcze, znosisz, ale połowę złożyłem w tej religii, która nas utrzymuje... Tylko zaklinam Ciebie, najdroższy Tatku, abyś przyjmował przepisane przez doktora lekarstwa !! Droga mameczka niech się szanuje, niech się nie da uwieść sercu, bo serce często w grób wpędza. Niech mama śpi, a przyjmie jaką, zdrowe i rześką dziewkę, ażeby wyręczyła drogą Mamę w nocy. Mama, Jaruś, Oleś niech ani na krok nie odstępują Tatka, niech jego myśli zgadują”...

W liście z 25 października 1858 r. pisze o ojcu, jako już nie żyjącym; na dniu 7 marca 1854 wysyła do matki pismo, świadczące o wielkiej dojrzałości w stosunkach życia. Uspokaja w nim naprzód rodzinę, zapewniając, że słabość, jaką przeszedł, była lekką i przemijająca: „Cierpiałem nie wiele na głowę, więcej na piersi. Miałem ból w dołku pod sercem, ale to pochodziło z ciągłego siedzenia i nachylania. Tylkom się kilka razy przeszedł i wypoczął, to mi zaraz ulżyło." 

Nietylko chwilowe cierpienie, ale i same rezultaty dowodziły rzetelnej pracowitości młodzieńca. „Jak Jarus, są jego słowa — tak i ja miałem przedwczoraj egzamin. Złożyłem go dobrze i teraz do najpilniejszych uczniów w szkole należe. Profesorowie mnie lubią,, ale najbardziej z tego się cieszę, że mnie p. Kowalski lubi i kilka razy już mówił, że jestem jego pociechą.”

Załatwiwszy się z bieżącemi interesami, udziela siedmnastoletni chłopiec stroskanej matce tak poważnych rad, wskazówek i perswazyi, jakichbyśmy się nie spodziewali po jego młodocianym wieku.

Pani Grottgerowa, przygnębiona utratą męża i brakiem środków na wychowanie niedorosłej dziatwy, upokorzona swem zależnem stanowiskiem w domu pani Aleksandry Onyszkiewiczowej, której dzieci uczyła, wywdzięczając się za gościnność - nie taiła swego zwątpienia przed ukochanym synem, na co ten odpowiada jej następnemi słowy: „Droga Mamciu! W liście mamy widzę bardzo wiele umartwienia, niepewności, smutku, a nawet rozpaczy. Otóż powiem Mamci, że stan teraźniejszy, do którego koniecznie przyzwyczaić się trzeba, jest bardzo smutnym, ale jeszcze nie najsmutniejszym — bo wiem, droga Mamo, że uczyć siostrzeństwo jest daleko milszym obowiązkiem, niż mentorować obcym dzieciakom. Może też, biedna Mamo moja, Bóg cię wystawia na próby, aby szczęście, które ci gotuje, było tem milszem i trwalszem. Dobrzeby było, gdyby Mama zrobiła sobie rozkład pracy i przedpołudniowe godziny poświęcała obowiązkom, popołudnie zaś przeznaczyła dla siebie.“ 

Pani Grottgerowa nie miała dla Artura tajemnic; dzieliła się z nim wszystkiemi swemi uczuciami, widokami i zawodami — a ufna w rozsądek syna, zasięgała nieraz jego rady nawet w ważnych sprawach. Dość młoda jeszcze i piękna, zwracała na siebie uwagę przymiotami towarzyskiemi, udatną grą na fortepianie, silnym i dźwięcznym głosem. Ujęty temi zaletami i wdziękami znacznie młodszy od niej mężczyzna, Węgier rodem a Niemiec imieniem, były oficer austryacki Vojgt, poprosił o jej rękę. Biedna wdowa, zagrożona niedostatkiem dla siebie i dzieci, byłaby się skłoniła do jego życzeń, gdyby nagła ruina majątkowa nie była dotknęła konkurenta. Pani Krystyna, zrospaczona nieszczęśliwym wypadkiem, skarży się się przed synem, że wszystko staje w poprzek jej widokom, na co odbiera następujące pocieszenie: „Opłakuję stan biednego, poczciwego Vojgta, ale snać w księdze przeznaczeń mojej mamy zapisano, że wyjdzie za jakiegoś zacnego, skromnego, cichego obywatela . .. Czy się kto spodziewał, aby ten młody, miły Vojgt, co dopiero majętny węgierski obywatel, dziś żebrał jakiegoś urzędu? Ja, gdybym był na jego miejscu, wstąpiłbym znowu do wojska. Sam też, gdy do lat dojdę, zaciągnę się do wojska, aby zakosztować i tego rzemiosła, bo chociaż surowe i dzikie — ale szlachetne.

Wyrażonego tu życzenia nie spełnił później Grottger, zapewne z materyalnych względów — zawsze jednak czuł szczególny pociąg do wojskowości i celował pewną rycerskością, przejętą od ojca.

keyboard_arrow_up